niedziela, 24 maja 2015

Wrocław - Stambuł 2013 cz.3

W stolicy Bułgarii natknęliśmy się na demonstrację przeciwko obecnemu rządowi, który to ma współpracować z mafią. Zostaliśmy tam dzień dłużej... i w sumie żałowaliśmy, już lepiej było spędzić ten czas w Belgradzie. Miasto nie zrobiło na nas najlepszego wrażenia – szare, totalnie rozwalone, wszystkie studzienki od deszczówki albo powyrywane, albo 30cm poniżej poziomu drogi, olbrzymie koleiny i dziury, a ruch zaczyna się robić nieciekawy. Pięknie wyglądały tylko majestatyczne góry otaczające miasto, szczególnie potężna Góra Witosza. Wyjeżdżamy i po drodze spotykamy trzech Niemców śmigających po autostradzie, którzy też zmierzali do Stambułu. No to się dołączyliśmy, pędziliśmy pasem awaryjnym, wieczorem znaleźliśmy fajną miejscówkę nad rzeką, małą imprezę zrobiliśmy, a następnego dnia rozłączyliśmy się – oni pojechali swoją drogą na Burgas, my wybraliśmy podróż wybrzeżem Morza Marmara. W jednej bułgarskiej restauracji w Płowdiwie zamówiłem frytki z grillowaną piersią kurczaka, dostałem frytki posypane białym serem ;). Podobno Bułgarzy wszystko jedzą z białym serem, no ale frytki nie okazały się najgorsze. Na jednej małej stacji zostaliśmy zaproszeni na „ucztę”, szefu stacji cały czas polewał piwo, wyciągnął rakiję, którą to sam upędził, mnóstwo pysznego jedzenia, głównie domowej roboty, a później pokazał broń gazową i powiedział, że policja to mu może skoczyć ;D. Co najlepsze - dogadywaliśmy się mową ciała. Ile w ten sposób można przekazać, to aż dziw ;). Po imprezie uczestnicy powsiadali do samochodów i pojechali do domu ;D, my przespaliśmy się obok na trawie w naszym namiocie.
Na granicy z Grecją spotkaliśmy dwóch Francuzów z Lyonu także zmierzających do Stambułu oraz Norwega, który na rowerze chce w rok okrążyć świat. Pogadaliśmy chwilę i w sumie się rozdzieliliśmy. W Grecji spotkał nas prawdopodobnie największy upał, termometr pokazywał 41°C, ale jakoś przywykliśmy ;P – w zasadzie lepiej było jechać niż siedzieć i cierpieć z gorąca, bo dość kojący był w tym przypadku wiatr wiejący w twarz. Już po wjeździe do Turcji, w Edirne, zjedliśmy pierwszy prawdziwy turecki posiłek, jakoś na migi pokazaliśmy, że chcemy tamtejszy specjał, nie wiem co to było, ale dostaliśmy talerz mięcha (chyba baranina), dużo ostrych papryczek i dużo pysznego chleba. Wjeżdżając do Turcji nie spodziewaliśmy się, że będzie ciężko, a tu cały czas droga wprost przez wszystkie pagórki, i do tego strasznie mocny wiatr, nie pozwolił nam jechać za szybko - średnia od Edirne do Stambułu spadła chyba do 13 km/h.  I do tego wciąż – 1 km w górę, 1 km w dół... Cały czas jednak było pobocze... aż do Silivri, gdzie nagle zniknęło, a kierowcy dość „ryzykownie” jeżdżący skutecznie obrzydzali nam jazdę. W Silivri – położonym nad morzem miasteczku wypoczynkowym dla wielu mieszkańców Stambułu - też spotkaliśmy pewnego starszego strasznie sympatycznego Holendra, który towarzyszył nam do samego promu w Stambule, okazał się bardzo pomocny, nie wyobrażam sobie przejechać przez ten moloch bez nawigacji ;D. Jedna z głównych dróg wjazdowych do centrum, którą pedałowaliśmy, miała od 4 do 6 pasów w jedną stronę, mijały nas setki pędzących samochodów, widzieliśmy dziesiątki dziwnych, nic niemówiących nam tablic kierunkowych, a wszystko to ciągnące się chyba z 50 km przez zabudowania przedmieść. Jadąc z górki pobiłem tam swój rowerowy rekord prędkości - 63,3 km/h!
A sam Stambuł? Olbrzymi i strasznie przytłaczający, po wjeździe do centrum byłem wyczerpany bardziej, niż jazdą przez cały dzień po normalnych drogach. Na placu Taksim spotkaliśmy Francuza Michaela i jego dziewczynę Lulu, Australijka chińskiego pochodzenia, którzy to przejechali z  Singapuru do Stambułu i zamierzali kontynuować do Francji, ale naokoło Morza Czarnego ;). Później przepłynęliśmy Bosfor na azjatycką stronę, gdzie miał czekać na nas koleś z Couchsurfingu, no ale niestety wystawił nas i zmuszeni byliśmy znaleźć hostel. Następnego dnia spotkaliśmy wjeżdżających Niemców - tak, tych samych, z którymi jechaliśmy w Bułgarii! Fajnie się odnaleźć w 16-milionowym mieście (to wcale nie było jedno z popularniejszych dla turystów miejsc), a później podczas zwiedzania... spotkaliśmy ich jeszcze raz! ;D

Następnego dnia oddaliśmy rowery do serwisu, gdzie za ok. 34zł złożyli nam je do kartonów, zamówiliśmy bilet do Sofii i poszliśmy po pamiątki. Powrotu nie mieliśmy nigdzie zarezerwowanego, postanowiliśmy improwizować ;). Na dworcu spotkaliśmy Polaka Marcina, który wracał ze Stambułu do Polski i jak się okazało towarzyszył nam całą drogę do Katowic :). Bilet ze Stambułu do Sofii wyniósł nas po 30 euro na głowę, pytaliśmy się w informacji i wszędzie o rowery, powiedzieli „no problem”. Jak się okazało w pociągu pojawił się „problem” i konduktor zażądał od nas po 10 euro za rower. Trochę się zdenerwowaliśmy, jednak był tak upierdliwy, że w końcu dostał te pieniądze, ale miał niemałe problemy z wypisaniem druczku o pobranie opłaty. W Sofii już na nas czekał przedstawiciel jakiegoś biura podróży, zaprowadził nas do biura (Marcin i dwaj Austriacy pomogli nam z bagażami) i wyszło na to, że wracamy busem z Sofii do Katowic właśnie z Marcinem. Znalazły się jakoś „dwa ostatnie miejsca” i za bilet zapłaciliśmy łącznie z rowerami ok. 500zł(jeden rower 30 euro). Powrót wyszedł więc w miarę tanio i szybko, pociągami było by dużo bardziej uciążliwie i dużo dłużej ;). Z Katowic przejechaliśmy pociągiem do Wrocławia, by po dokładnie 31 dniach zakończyć wspaniałą wakacyjną przygodę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz