W stolicy Bułgarii natknęliśmy się na demonstrację
przeciwko obecnemu rządowi, który to ma współpracować z mafią. Zostaliśmy tam
dzień dłużej... i w sumie żałowaliśmy, już lepiej było spędzić ten czas w
Belgradzie. Miasto nie zrobiło na nas najlepszego wrażenia – szare, totalnie
rozwalone, wszystkie studzienki od deszczówki albo powyrywane, albo 30cm
poniżej poziomu drogi, olbrzymie koleiny i dziury, a ruch zaczyna się robić
nieciekawy. Pięknie wyglądały tylko majestatyczne góry otaczające miasto,
szczególnie potężna Góra Witosza. Wyjeżdżamy i po drodze spotykamy trzech
Niemców śmigających po autostradzie, którzy też zmierzali do Stambułu. No to
się dołączyliśmy, pędziliśmy pasem awaryjnym, wieczorem znaleźliśmy fajną
miejscówkę nad rzeką, małą imprezę zrobiliśmy, a następnego dnia rozłączyliśmy
się – oni pojechali swoją drogą na Burgas, my wybraliśmy podróż wybrzeżem Morza
Marmara. W jednej bułgarskiej restauracji w Płowdiwie zamówiłem frytki z
grillowaną piersią kurczaka, dostałem frytki posypane białym serem ;). Podobno
Bułgarzy wszystko jedzą z białym serem, no ale frytki nie okazały się
najgorsze. Na jednej małej stacji zostaliśmy zaproszeni na „ucztę”, szefu stacji
cały czas polewał piwo, wyciągnął rakiję, którą to sam upędził, mnóstwo
pysznego jedzenia, głównie domowej roboty, a później pokazał broń gazową i
powiedział, że policja to mu może skoczyć ;D. Co najlepsze - dogadywaliśmy się
mową ciała. Ile w ten sposób można przekazać, to aż dziw ;). Po imprezie
uczestnicy powsiadali do samochodów i pojechali do domu ;D, my przespaliśmy się
obok na trawie w naszym namiocie.
Na granicy z Grecją spotkaliśmy dwóch Francuzów z Lyonu
także zmierzających do Stambułu oraz Norwega, który na rowerze chce w rok
okrążyć świat. Pogadaliśmy chwilę i w sumie się rozdzieliliśmy. W Grecji
spotkał nas prawdopodobnie największy upał, termometr pokazywał 41°C, ale jakoś
przywykliśmy ;P – w zasadzie lepiej było jechać niż siedzieć i cierpieć z
gorąca, bo dość kojący był w tym przypadku wiatr wiejący w twarz. Już po
wjeździe do Turcji, w Edirne, zjedliśmy pierwszy prawdziwy turecki posiłek,
jakoś na migi pokazaliśmy, że chcemy tamtejszy specjał, nie wiem co to było,
ale dostaliśmy talerz mięcha (chyba baranina), dużo ostrych papryczek i dużo
pysznego chleba. Wjeżdżając do Turcji nie spodziewaliśmy się, że będzie ciężko,
a tu cały czas droga wprost przez wszystkie pagórki, i do tego strasznie mocny
wiatr, nie pozwolił nam jechać za szybko - średnia od Edirne do Stambułu spadła
chyba do 13 km/h. I do tego wciąż – 1 km
w górę, 1 km w dół... Cały czas jednak było pobocze... aż do Silivri, gdzie
nagle zniknęło, a kierowcy dość „ryzykownie” jeżdżący skutecznie obrzydzali nam
jazdę. W Silivri – położonym nad morzem miasteczku wypoczynkowym dla wielu
mieszkańców Stambułu - też spotkaliśmy pewnego starszego strasznie
sympatycznego Holendra, który towarzyszył nam do samego promu w Stambule,
okazał się bardzo pomocny, nie wyobrażam sobie przejechać przez ten moloch bez
nawigacji ;D. Jedna z głównych dróg wjazdowych do centrum, którą pedałowaliśmy,
miała od 4 do 6 pasów w jedną stronę, mijały nas setki pędzących samochodów,
widzieliśmy dziesiątki dziwnych, nic niemówiących nam tablic kierunkowych, a
wszystko to ciągnące się chyba z 50 km przez zabudowania przedmieść. Jadąc z
górki pobiłem tam swój rowerowy rekord prędkości - 63,3 km/h!
A sam Stambuł? Olbrzymi i strasznie przytłaczający, po
wjeździe do centrum byłem wyczerpany bardziej, niż jazdą przez cały dzień po
normalnych drogach. Na placu Taksim spotkaliśmy Francuza Michaela i jego
dziewczynę Lulu, Australijka chińskiego pochodzenia, którzy to przejechali
z Singapuru do Stambułu i zamierzali
kontynuować do Francji, ale naokoło Morza Czarnego ;). Później przepłynęliśmy
Bosfor na azjatycką stronę, gdzie miał czekać na nas koleś z Couchsurfingu, no
ale niestety wystawił nas i zmuszeni byliśmy znaleźć hostel. Następnego dnia
spotkaliśmy wjeżdżających Niemców - tak, tych samych, z którymi jechaliśmy w
Bułgarii! Fajnie się odnaleźć w 16-milionowym mieście (to wcale nie było jedno
z popularniejszych dla turystów miejsc), a później podczas zwiedzania...
spotkaliśmy ich jeszcze raz! ;D
Następnego dnia oddaliśmy rowery do serwisu, gdzie za ok.
34zł złożyli nam je do kartonów, zamówiliśmy bilet do Sofii i poszliśmy po
pamiątki. Powrotu nie mieliśmy nigdzie zarezerwowanego, postanowiliśmy
improwizować ;). Na dworcu spotkaliśmy Polaka Marcina, który wracał ze Stambułu
do Polski i jak się okazało towarzyszył nam całą drogę do Katowic :). Bilet ze
Stambułu do Sofii wyniósł nas po 30 euro na głowę, pytaliśmy się w informacji i
wszędzie o rowery, powiedzieli „no problem”. Jak się okazało w pociągu pojawił
się „problem” i konduktor zażądał od nas po 10 euro za rower. Trochę się
zdenerwowaliśmy, jednak był tak upierdliwy, że w końcu dostał te pieniądze, ale
miał niemałe problemy z wypisaniem druczku o pobranie opłaty. W Sofii już na
nas czekał przedstawiciel jakiegoś biura podróży, zaprowadził nas do biura
(Marcin i dwaj Austriacy pomogli nam z bagażami) i wyszło na to, że wracamy
busem z Sofii do Katowic właśnie z Marcinem. Znalazły się jakoś „dwa ostatnie
miejsca” i za bilet zapłaciliśmy łącznie z rowerami ok. 500zł(jeden rower 30
euro). Powrót wyszedł więc w miarę tanio i szybko, pociągami było by dużo
bardziej uciążliwie i dużo dłużej ;). Z Katowic przejechaliśmy pociągiem do
Wrocławia, by po dokładnie 31 dniach zakończyć wspaniałą wakacyjną przygodę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz