niedziela, 24 maja 2015

Wrocław - Łeba 2012

Jeszcze podczas tych samych wakacji, w sierpniu 2012 roku, Maciek i trzech kolegów: Oskar, jego brat Bruno oraz Krzychu przemierzyli Polskę z dołu do góry, pokonując na rowerach trasę z Wrocławia do Łeby. Wojtek nie towarzyszył w podróży, bo niestety krótko przed wyjazdem skradziono mu rower. Oto relacja z wyprawy nad Bałtyk pióra Oskara W. :

575 km , 7 dni
15-21.08.2012 r.

Dzień 1: Wrocław – Jutrosin (95 km)

Tradycyjnie zaczęło się od niewielkiej usterki w rowerze Krzycha. Linka od tylnych przerzutek poluzowała się. Konieczne było użycie klucza typu IMBUS. Na szczęście usterkę udało się naprawić dzięki uprzejmości obsługi stacji BLISKA znajdującej się przy ulicy Pomorskiej. Z Wrocławia wyjechaliśmy około godziny 11.30.
Na pierwsze trudności napotkaliśmy na Wzgórzach Trzebnickich. Wjeżdżanie w pełni naładowanymi rowerami pod nawet najmniejsze wzniesienia zawsze znacznie spowalnia jazdę i nadwątla siły.
Po wyjechaniu z Trzebnicy poszło już dalej jak z górki (dosłownie i niedosłownie), aż po jakimś czasie zboczyliśmy z drogi asfaltowej, wjeżdżając na leśny trakt. Ziemia była podmokła i koła zapadały się w błoto. Miejscami stały kałuże pełne wody. Oto uroki tak zwanej „Międzynarodowej trasy rowerowej R9”.
Wreszcie cali ubłoceni wyjechaliśmy na „asfaltówkę”, która zaprowadziła nas już do samego Jutrosina. Nocleg znaleźliśmy nad przepięknym zalewem na otwartej przestrzeni.
Rowery spięliśmy 3 solidnymi U-lockami, praktycznie uniemożliwiając kradzież.

Dzień 2: Jutrosin – Jaszkowo (82 km)

No i przeżyliśmy noc! Rano spotkało nas kilka nieprzyjemności. Po pierwsze wszystko wokoło było wilgotne z powodu porannej rosy. Po drugie – wszystko, co szeleści i się porusza widocznie postanowiło sobie zrobić w naszym (moim i Bruna) namiocie nocną imprezę. Nad ranem panoszyło się u nas kilkanaście wielkich pająków i pomniejsze owady. Namiot poddaliśmy procesowi „despideryzacji”, który polegał na wyrzucaniu pająków i kilkakrotnym trzepaniu zarówno zewnętrznej jak i wewnętrznej powłoki.
Wyruszyliśmy późno, bo około 11.30 i kontynuowaliśmy jazdę R9 do Gostynia. Tam napotkaliśmy spore trudności: zgubiliśmy szlak (swoją drogą fatalnie oznaczony) i musieliśmy wjechać na ruchliwą wojewódzką 434 prowadzącą do Śremia. Podzieliliśmy ekipę na dwie dwuosobowe drużyny, aby ułatwić samochodom wyprzedzanie. Wkoło nas szalały tiry. Kiedy wreszcie dotarliśmy do Śremia, robiło się już późno i należało poszukać noclegu. Zboczyliśmy na wojewódzką 310 i w pobliskiej miejscowości zaczęliśmy wypytywać o miejsce dogodne do rozbicia namiotu. Oto fragmenty rozmowy z pewnym gospodarzem domu:

My: Dzień dobry, czy orientuje się pan może, gdzie tutaj w okolicy można by rozbić namiot?
Gospodarz: Tutaj w parku jak się rozbijecie to będziecie mieli pełną kulturę. Sklepik, toaleta, kultura. Tylko niestety dyrektor skończył pracę o 16.00, więc musicie jutro przyjechać to się rozbijecie. Bo sprzątaczki was nie wpuszczą.
My: Ale my szukamy noclegu na dzisiaj.
Gospodarz: Dziś nie da rady, bo dyrektor już skończył pracować. Jutro pracuje chyba od 10.00. Przyjedźcie jutro, to będziecie mieli pełną kulturę. Tu sklepik, tu toaleta, kultura.
Żona gospodarza: A skąd wy w ogóle jesteście?
My: Z Wrocławia.
Gospodarz: Ja p*****le!
Po długich deliberacjach udało się nam uzyskać informację o potencjalnym miejscu noclegowym w pobliskiej Górze. Na odjezdnym nasz rozmówca dodał:
Gospodarz: Jakbyście jutro przyjechali, to byście mieli kulturę. Tu sklepik, tu toaleta, pełna kultura.

W Górze nic nie znaleźliśmy, więc ruszyliśmy dalej do pobliskiego Jaszkowa. Pojechaliśmy za drogowskazem „Noclegi na plebanii” i ni stąd ni zowąd nagle natrafiliśmy na słynne Centrum Hipiki. W gigantycznym ośrodku odbywał się wakacyjny obóz i wszędzie roiło się od małych dziewczynek z kucykami. Jednak nigdzie nie mogliśmy znaleźć opiekuna czy dyrektora. W końcu odnalazłem kierownika - pana Antoniego, który zezwolił nam na rozbicie namiotów na polanie tuż nad Wartą. Widać, był tam szefem wszystkich szefów, ponieważ czuć było respekt w głosie nocnego stróża (który zjawił się wieczorem), gdy oznajmiliśmy triumfalne: „Mamy pozwolenie od pana Antoniego”.

Dzień 3: Jaszkowo – Rościnno (87 km)

Dziś na trasie mieliśmy Poznań.
Rano spakowaliśmy manatki i opuściliśmy gościnną stadninę. Droga do stolicy Wielkopolski nie sprawiła nam zbytnich problemów. Na miejscu zwiedziliśmy pobieżnie Stare Miasto, zwłaszcza Rynek, a także Ostrów Tumski, w tym katedrę i słynną złotą kaplicę z grobami Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Zahaczyliśmy o poznańskie TESCO i ruszyliśmy wojewódzką 196, aby zanocować w miejscowości Skoki nad jeziorem Budziszewskim.
Po drodze spotkała nas niemiła niespodzianka. Gdy nie chcąc kontynuować jazdy ruchliwą drogą wojewódzką zboczyliśmy na równoległe do niej biegnącą małą drogę asfaltową, napotkaliśmy na niewielką rzeczkę. 196-tka wznosiła się wówczas na wiadukcie 20 metrów nad nami. Powrót na nią byłby strasznie uciążliwy i oznaczałby wtaczanie rowerów pod duże wzniesienie i cofnięcie się o kilka kilometrów. Początkowo chcieliśmy odczepić bagaże i przenieść wszystko przez rzeczkę, ale pomysł upadł, gdy Maciek sprawdził jej głębokość. Na szczęście znaleźliśmy schody prowadzące na górę i udało nam się wnieść po nich rowery. Operacja kosztowała nas dużo czasu i wysiłku.
W Skokach spytaliśmy pierwszej lepszej osoby o dobre miejsce do rozbicia namiotów. Prawdopodobnie akurat trafiliśmy na sołtysa, bo gościu był bardzo dobrze ubrany i znał świetnie zakamarki miejscowości. Przesunęliśmy się do Rościnna i zaczęliśmy szukać najlepszej placówki. Jeden z zapytanych przez nas ludzi wyrażał się w dość specyficzny sposób, a mianowicie co drugie słowo wrzucał wymięte „kułła!”. Z jego monologu wyłowiliśmy jednak to, co przydatne i ostatecznie rozbiliśmy się w miejscu, gdzie nocowało też wielu wędkarzy.

Dzień 4: Rościnno - Dźwierszno Wielkie (81 km)

O 10.15 byliśmy już gotowi do drogi. Pagórkowatość terenu gwałtownie wzrosła, dlatego jazda zrobiła się bardzo męcząca. Zgodnie z prawem Murphy’ego wiatr wiał nam oczywiście w twarz.
Jakoś przewlekliśmy się przez Wągrowiec i Gołańcz, a potem powoli dotoczyliśmy się do Wyrzyska. Naszym celem miały być małe jeziorka blisko Łobżenicy i Dźwierszna. Niestety, trasa tam poprowadziła nas przez wiejskie drogi gruntowe. Jechaliśmy przez pola i pastwiska, mijaliśmy pasące się krowy i owce. Było ciężko, ale ostatecznie dotarliśmy do celu. Rozbiliśmy się nad jeziorem Stryjewo na terenie dosyć bagnistym. Zawartość komarów w 1 dm3 powietrza znacząco przekraczała normę.

Dzień 5: Dźwierszno Wielkie – Charzykowy (70 km)

Rano ledwo wyrobiliśmy na mszę o 10.00 w miejscowym kościele (po uprzedniej kąpieli w jeziorze Stryjewie). W dodatku ksiądz zbombardował nas guzik nas obchodzącymi ogłoszeniami duszpasterskimi dotyczącymi wiejskiej parafii. Po mszy zjedliśmy późne śniadanie. Silnie prażące słońce oraz późna godzina odjazdu zapowiadały dzień kryzysowy. Czekała nas uciążliwa droga do Chojnic. Podczas jazdy wielokrotnie zatrzymywaliśmy się, by nabrać sił w cieniu. Pożywne banany dodawały nam energii.
W Pamiętowie zboczyliśmy z 241, skracając drogę do Chojnic. Tam zrobiliśmy tradycyjne zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie. Byliśmy bardzo zmęczeni i szybkie znalezienie noclegu było wskazane.
Na szczęście trafiło się przepiękne jezioro Charzykowskie – pełne wakacjuszy i ośrodków wypoczynkowych. Pomimo ryzyka natrafienia na miejscową straż miejską postanowiliśmy rozbić się „na dziko”. Po orzeźwiającej kąpieli w jeziorze i krótkiej grze w ringo pod osłoną nocy rozstawiliśmy namioty. Tego dnia jechaliśmy choć kawalek przez aż trzy województwa: Wielkopolskie, Kujawsko-Pomorskie i Pomorskie.

Dzień 6: Charzykowy – Jasień (81 km)

Dziś od samego rana czekała nas ciężka jazda pod górę, gdyż Charzykowy są położone dość nisko względem drogi 212 mającej poprowadzić nas do Bytowa. Na trasie znów było pełno pagórków, ale przynajmniej nie dokuczało nam już słońce. Narzuciliśmy sobie bardzo ostre tempo jazdy, rozwijając niekiedy zabójcze 27 km/h. Po każdym 10-kilometrowym odcinku robiliśmy dłuższą przerwę. Co ciekawe, nazwy okolicznych miejscowości miały podwójne nazwy, bo jedną w gwarze kaszubskiej.
Bardzo zmęczeni dojechaliśmy wreszcie do Bytowa. Wahaliśmy się czy kontynuować jazdę wojewódzką 212, przy której mogły wystąpić problemy ze znalezieniem noclegu, czy zahaczyć o jezioro Jasień wydłużając trasę o kilka kilometrów. Problem rozwiązał miejscowy pijaczek-obieżyświat, który bardzo dobrze znał te rejony. Był bardzo sympatyczny i podchodził do nas aż trzy razy, dając cenne wskazówki co do drogi.
W Jasieniu funkcjonowała dobrze rozwinięta baza noclegowa, dzięki czemu okazyjnie znaleźliśmy pole namiotowe kosztujące nas jedynie 10 złotych od osoby. Gospodarz dysponował także dużym wojskowym namiotem, w którym rozbiliśmy się, co uchroniło nas przed deszczem.

Dzień 7: Jasień – Łeba (74 km)

To ostatni dzień naszej wyprawy. W powietrzu czuć już nadmorską bryzę, a Bałtyk znajduje się niecałe 80 kilometrów przed nami.
Nie spieszyliśmy się rano, bo nawet gdybyśmy wyruszyli późno, zdążylibyśmy spokojnie dojechać przed zachodem słońca. Przed śniadaniem miał miejsce zabawny incydent. Krzycha zaatakowały… łabędzie. Zajęły nasz pomost, na którym spożywaliśmy wczoraj posiłek i nie zamierzały odpuścić. Przy użyciu manewrów: obejścia, a zwłaszcza odwrotu udało nam się je w końcu odpędzić.
W miejscowym sklepie zrobiliśmy zakupy przysłuchując się gwarze kaszubskiej kasjerek. Potem skierowaliśmy się na drogę do Lęborka i wróciliśmy na wojewódzką 212, która zaprowadziła nas prosto do miasta. Po drodze było oczywiście mnóstwo wzniesień. Generalnie tendencja trasy była taka: im bliżej celu, tym więcej pagórków, więc pod samą Łebą spodziewaliśmy się Alp.
W Lęborku pojawiły się wreszcie drogowskazy na Łebę. Była zaledwie 32 km przed nami. Pełni animuszu ruszyliśmy, by dopiąć celu. Długo jechaliśmy pofałdowaną ścieżką rowerową pod wiatr, by po minięciu Wicka nareszcie ujrzeć tabliczkę „Łeba”. Od razu wjechaliśmy na zatłoczoną plażę pełną wczasowiczów.

Czas na zasłużony wypoczynek nad Bałtykiem.

W Łebie spędziliśmy kilka dni. Wypoczęliśmy, choć niezbyt poplażowaliśmy, bo wiały bardzo silne wiatry i ciężko było wytrzymać na piasku, skończyły się też upały. Warto jeszcze odnotować, że w czwartek 23.08 Maciek dla rozrywki szarpnął się na Hel i z powrotem, pobijając tym samym swój życiowy rekord przejechanych jednego dnia kilometrów na rowerze (232 km - ale bez sakw). Do domu wróciliśmy pociągiem z Ustki - dostaliśmy się tam plażą, co dla jednych było chyba najpiękniejszymi chwilami wyprawy, a dla innych katorgą ; )

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz