niedziela, 24 maja 2015

Berlin 2012 wakacje cz.2

Dzień V – poniedziałek 16 lipca
Do ciekawszych nocnych wspomnień należą z pewnością tajemniczy jegomość jeżdżący po parku na rowerze o 2.30 i lis, który najpierw przegryzł pasek w kasku Roberta, a następnie chciał go ukraść. Oraz, bym zapomniał, godzinny deszcz – rano znów wszystko było mokre...
Dzień rozpoczął się jednak słonecznie. Rozłożyliśmy nasze rzeczy, aby choć częściowo się wysuszyły, a w międzyczasie zjedliśmy nasze tradycyjne śniadanie – chleb z białym serem. Wkrótce wyjechaliśmy z parku, mijając po drodze Zamek Bellevue – siedzibę prezydenta Niemiec. Na stacji benzynowej zwyczajowa poranna toaleta, potem długa jazda na zachód. Celem: stadion olimpijski, główna arena zmagań zawodników z całego globu w 1936 roku, ostatnio rozgrywano tam finał piłkarskich Mistrzostw Świata 2006. Po obejrzeniu stadionu i przemknęliśmy obok znanych terenów targów z kopią paryskiej Wieży Eiffla, następnie wspięliśmy się na czubek Kolumny Zwycięstwa, oglądnęliśmy Reichstag z jego słynną szklaną kopułą (tylko z zewnątrz - do wejścia zbyt długie kolejki, niezbędna wcześniejsza rejestracja), siedzibę kanclerza, nowoczesny dworzec główny i oryginalną halę wystawową zwaną Domem Kultur Świata. Po obiedzie – kiełbaska z bułką za 1,35 euro na Alexanderplatz – wymuszonym przelotnymi opadami deszczu zwiedziliśmy Nikolaiviertel, czyli dzielnicę z odbudowaną średniowieczną starówką oraz najstarszym kościołem w mieście, wylegiwaliśmy się na trawie w Lustgarten i przejechaliśmy się raz jeszcze Unten den Linden do placu 18 Marca. Na koniec naszej wizyty w Berlinie kupiliśmy drobne upominki dla rodziny i znajomych i już mieliśmy wyjeżdżać z centrum, jednakże na około pół godziny zatrzymała nas kolejna potężna ulewa.  Gdy deszcz przeszedł, jak najszybciej staraliśmy wydostać się z miasta, pędząc w kierunku południowo-wschodnim, by jeszcze przed zachodem słońca znaleźć miejsce do spania w jednym z podberlińskich miasteczek. Niestety, mimo naszego mocnego pedałowania Berlin ciągnął się niemiłosiernie, a gdy po 20 kilometrach jazdy nadeszła godzina 22.00 oraz dodatkowo zdaliśmy sobie sprawę, że pomyliliśmy drogi i sporo czasu zajęłoby nam szukanie właściwego szlaku, postanowiliśmy rozwiązać te kłopoty już rano. Zaszyliśmy się w krzakach w niewielkim lasku, może parku, na przedmieściach i udaliśmy się na zasłużony spoczynek.

Dzień VI – wtorek 17 lipca
Noc tradycyjnie deszczowa, poranek – pochmurny, śniadanie – jak zwykle chleb z twarogiem. Mokre śpiwory i namiot nie miały szans na wyschnięcie, gdyż szybko zapakowaliśmy je do sakw i ruszyliśmy na południe. Tym razem wiatr był naszym sprzymierzeńcem. Chcieliśmy to wykorzystać i wrócić do Wrocławia w zaledwie dwa dni. Zza chmur wkrótce wyszło słońce, tym przyjemniej pedałowało się więc przez malownicze pola i lasy niemiecką drogą nr 179, przechodzącą dalej w okolicach Luebben w 320, a następnie - w Lieberose - w 168. Uznaliśmy bowiem, że wrócimy do kraju inną trasą, niż jechaliśmy do Berlina, aby poznać nowe tereny, przede wszystkim Park Mużakowski, (największy park stylu angielskiego w Polsce i w Niemczech, pierwszy w Polsce geopark przyjęty do Światowej Sieci Geoparków, w 2004 r. wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO), zwiedzić inne miasta, dłużej cieszyć się komfortem jazdy po równych niemieckich szosach. Za cel maksimum dnia obraliśmy granicę w Bad Muskau, cel minimum – Chociebuż. Przeliczyliśmy się jednak i szczęśliwie, dopiero po zmroku, dotarliśmy jedynie do Cottbus. Zmarnowaliśmy w trasie kilka cennych godzin – przez bardzo długi postój regeneracyjny (na banany z czekoladą), przerwy spowodowane przelotnymi mocnymi opadami deszczu oraz problemy z rowerami, w tym zmianę przebitej dętki. Jak to mówią, nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - dzięki opóźnieniom mogliśmy podziwiać tak wspaniały widok, jak zachód słońca nad otoczonym polami słoneczników jeziorem Teufelsteich, po którego tafli pływało stado łabędzi, a na horyzoncie pośród czerwonego nieba kłębiły się ogromne białe chmury – dym z gigantycznych kominów. W Chociebużu byliśmy o 22.30, szybko ulokowaliśmy się w zakamarkach miejskiego lasu i poszliśmy spać.

Dzień VII – środa 18 lipca
Wstaliśmy już o 4.30, a o 6.00 opuściliśmy miasto, zwiedzając wcześniej o świcie jego najbardziej zabytkową część. Towarzysząca nam niewielka mżawka nie stanowiła dla nas przeszkody, gdyż postanowiliśmy, że do północy pokonamy około 230 kilometrów i następną noc spędzimy już w domach. Byliśmy mocno zmotywowani i wiedzieliśmy, że nic nas nie powstrzyma... no, może poza coraz mocniejszymi ulewami i następną przebitą dętką, tym razem w rowerze Roberta. Krótka noc i niewielka ilość snu również dawała się we znaki. Było dopiero południe, kiedy przejechaliśmy most na Nysie Łużyckiej i w Łęknicy powróciliśmy na polską ziemię. Wojewódzką 350, która miejscami miała gorszą nawierzchnię niż drogi na moim osiedlu, przez Przewóz, Gozdnicę i Osiecznicę pedałowaliśmy w stronę Bolesławca, gdzie zajechaliśmy około godziny 18. Po posiłku – kebabie – ruszyliśmy w stronę Złotoryi, do której zawitaliśmy przed 20. Mieliśmy w nogach już 172 km i po burzliwej dyskusji uznaliśmy, że najlepszym pomysłem będzie jednak spędzić w podroży jeszcze jedną noc, a do Wrocławia dojechać następnego dnia. Namiot rozbiliśmy wśród drzew nad rzeką nieopodal popularnego złotoryjskiego zalewu.


Dzień VIII – czwartek 19 lipca

Wieczorne bezchmurne niebo okazało się tylko złudzeniem, gdyż rankiem ziemia wokół namiotu była oczywiście mocno podmokła. Nie przejmowaliśmy się jednak tym, wstaliśmy już o 5.30, szybko spakowaliśmy się i ruszyliśmy do oddalonej stamtąd o 19 km Legnicy, gdzie zjedliśmy śniadanie. Za Legnicą Robert znów złapał gumę, w trwającej ponad godzinę naprawie mieliśmy trochę kłopotów i we wsi pomógł nam pewien sympatyczny starszy miejscowy pan mechanik. Korzystając z jego wskazówek co do drogi, nie „tłukliśmy się” przez następne wioski słabej jakości drogami, tylko w najprostszy możliwy sposób dojechaliśmy do krajowej 94, by po kilkudziesięciu minutach pedałowania na niej znaleźć się w Środzie Śląskiej. Do domu, czyli Leśnicy, pozostało ostatnie 20 kilometrów. Dystans ten okazał się wspaniałym zwieńczeniem naszej 900-kilometrowej podróży przez pół Europy. Pchani w plecy silnym wiatrem na równym asfalcie z łatwością utrzymywaliśmy prędkość ponad 30 km/h, by miejscami rozwijać ją nawet do 42 km/h, co w rowerze górskim na płaskim terenie i z 20-kilogramowym bagażem było dla mnie sporym osiągnięciem. Bez wielkiego wysiłku delektowaliśmy się tym niezwykłym uczuciem i z uśmiechem na ustach pędziliśmy do bram miasta. Na miejsce, z którego wyruszaliśmy na wyprawę, dojechaliśmy o 13.00, po dokładnie tygodniu i 4 godzinach. Licznik wskazywał 911 km niezapomnianych przygód za cenę łącznie 163 złotych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz