Dzień V – poniedziałek 16 lipca
Do ciekawszych nocnych wspomnień
należą z pewnością tajemniczy jegomość jeżdżący po parku na rowerze o 2.30 i
lis, który najpierw przegryzł pasek w kasku Roberta, a następnie chciał go
ukraść. Oraz, bym zapomniał, godzinny deszcz – rano znów wszystko było mokre...
Dzień rozpoczął się jednak
słonecznie. Rozłożyliśmy nasze rzeczy, aby choć częściowo się wysuszyły, a w
międzyczasie zjedliśmy nasze tradycyjne śniadanie – chleb z białym serem.
Wkrótce wyjechaliśmy z parku, mijając po drodze Zamek Bellevue – siedzibę
prezydenta Niemiec. Na stacji benzynowej zwyczajowa poranna toaleta, potem
długa jazda na zachód. Celem: stadion olimpijski, główna arena zmagań zawodników
z całego globu w 1936 roku, ostatnio rozgrywano tam finał piłkarskich
Mistrzostw Świata 2006. Po obejrzeniu stadionu i przemknęliśmy obok znanych
terenów targów z kopią paryskiej Wieży Eiffla, następnie wspięliśmy się na
czubek Kolumny Zwycięstwa, oglądnęliśmy Reichstag z jego słynną szklaną kopułą
(tylko z zewnątrz - do wejścia zbyt długie kolejki, niezbędna wcześniejsza
rejestracja), siedzibę kanclerza, nowoczesny dworzec główny i oryginalną halę wystawową zwaną Domem Kultur Świata.
Po obiedzie – kiełbaska z bułką za 1,35 euro na Alexanderplatz – wymuszonym
przelotnymi opadami deszczu zwiedziliśmy Nikolaiviertel, czyli dzielnicę z
odbudowaną średniowieczną starówką oraz najstarszym kościołem w mieście,
wylegiwaliśmy się na trawie w Lustgarten i przejechaliśmy się raz jeszcze Unten
den Linden do placu 18 Marca. Na koniec naszej wizyty w Berlinie kupiliśmy
drobne upominki dla rodziny i znajomych i już mieliśmy wyjeżdżać z centrum,
jednakże na około pół godziny zatrzymała nas kolejna potężna ulewa. Gdy deszcz przeszedł, jak najszybciej
staraliśmy wydostać się z miasta, pędząc w kierunku południowo-wschodnim, by
jeszcze przed zachodem słońca znaleźć miejsce do spania w jednym z
podberlińskich miasteczek. Niestety, mimo naszego mocnego pedałowania Berlin ciągnął
się niemiłosiernie, a gdy po 20 kilometrach jazdy nadeszła godzina 22.00 oraz
dodatkowo zdaliśmy sobie sprawę, że pomyliliśmy drogi i sporo czasu zajęłoby
nam szukanie właściwego szlaku, postanowiliśmy rozwiązać te kłopoty już rano.
Zaszyliśmy się w krzakach w niewielkim lasku, może parku, na przedmieściach i
udaliśmy się na zasłużony spoczynek.
Dzień VI – wtorek 17 lipca
Noc tradycyjnie deszczowa,
poranek – pochmurny, śniadanie – jak zwykle chleb z twarogiem. Mokre śpiwory i
namiot nie miały szans na wyschnięcie, gdyż szybko zapakowaliśmy je do sakw i
ruszyliśmy na południe. Tym razem wiatr był naszym sprzymierzeńcem. Chcieliśmy
to wykorzystać i wrócić do Wrocławia w zaledwie dwa dni. Zza chmur wkrótce
wyszło słońce, tym przyjemniej pedałowało się więc przez malownicze pola i lasy
niemiecką drogą nr 179, przechodzącą dalej w okolicach Luebben w 320, a
następnie - w Lieberose - w 168. Uznaliśmy bowiem, że wrócimy do kraju inną
trasą, niż jechaliśmy do Berlina, aby poznać nowe tereny, przede wszystkim Park
Mużakowski, (największy park stylu angielskiego w Polsce i w Niemczech,
pierwszy w Polsce geopark przyjęty do Światowej Sieci Geoparków, w 2004 r.
wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO), zwiedzić inne miasta, dłużej
cieszyć się komfortem jazdy po równych niemieckich szosach. Za cel maksimum
dnia obraliśmy granicę w Bad Muskau, cel minimum – Chociebuż. Przeliczyliśmy
się jednak i szczęśliwie, dopiero po zmroku, dotarliśmy jedynie do Cottbus.
Zmarnowaliśmy w trasie kilka cennych godzin – przez bardzo długi postój
regeneracyjny (na banany z czekoladą), przerwy spowodowane przelotnymi mocnymi
opadami deszczu oraz problemy z rowerami, w tym zmianę przebitej dętki. Jak to
mówią, nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - dzięki opóźnieniom
mogliśmy podziwiać tak wspaniały widok, jak zachód słońca nad otoczonym polami
słoneczników jeziorem Teufelsteich, po którego tafli pływało stado łabędzi, a
na horyzoncie pośród czerwonego nieba kłębiły się ogromne białe chmury – dym z
gigantycznych kominów. W Chociebużu byliśmy o 22.30, szybko ulokowaliśmy się w
zakamarkach miejskiego lasu i poszliśmy spać.
Dzień VII – środa 18 lipca
Wstaliśmy już o 4.30, a o 6.00
opuściliśmy miasto, zwiedzając wcześniej o świcie jego najbardziej zabytkową
część. Towarzysząca nam niewielka mżawka nie stanowiła dla nas przeszkody, gdyż
postanowiliśmy, że do północy pokonamy około 230 kilometrów i następną noc
spędzimy już w domach. Byliśmy mocno zmotywowani i wiedzieliśmy, że nic nas nie
powstrzyma... no, może poza coraz mocniejszymi ulewami i następną przebitą
dętką, tym razem w rowerze Roberta. Krótka noc i niewielka ilość snu również
dawała się we znaki. Było dopiero południe, kiedy przejechaliśmy most na Nysie
Łużyckiej i w Łęknicy powróciliśmy na polską ziemię. Wojewódzką 350, która
miejscami miała gorszą nawierzchnię niż drogi na moim osiedlu, przez Przewóz,
Gozdnicę i Osiecznicę pedałowaliśmy w stronę Bolesławca, gdzie zajechaliśmy
około godziny 18. Po posiłku – kebabie – ruszyliśmy w stronę Złotoryi, do
której zawitaliśmy przed 20. Mieliśmy w nogach już 172 km i po burzliwej
dyskusji uznaliśmy, że najlepszym pomysłem będzie jednak spędzić w podroży
jeszcze jedną noc, a do Wrocławia dojechać następnego dnia. Namiot rozbiliśmy
wśród drzew nad rzeką nieopodal popularnego złotoryjskiego zalewu.
Dzień VIII – czwartek 19 lipca
Wieczorne bezchmurne niebo
okazało się tylko złudzeniem, gdyż rankiem ziemia wokół namiotu była oczywiście
mocno podmokła. Nie przejmowaliśmy się jednak tym, wstaliśmy już o 5.30, szybko
spakowaliśmy się i ruszyliśmy do oddalonej stamtąd o 19 km Legnicy, gdzie
zjedliśmy śniadanie. Za Legnicą Robert znów złapał gumę, w trwającej ponad
godzinę naprawie mieliśmy trochę kłopotów i we wsi pomógł nam pewien
sympatyczny starszy miejscowy pan mechanik. Korzystając z jego wskazówek co do
drogi, nie „tłukliśmy się” przez następne wioski słabej jakości drogami, tylko
w najprostszy możliwy sposób dojechaliśmy do krajowej 94, by po kilkudziesięciu
minutach pedałowania na niej znaleźć się w Środzie Śląskiej. Do domu, czyli
Leśnicy, pozostało ostatnie 20 kilometrów. Dystans ten okazał się wspaniałym
zwieńczeniem naszej 900-kilometrowej podróży przez pół Europy. Pchani w plecy
silnym wiatrem na równym asfalcie z łatwością utrzymywaliśmy prędkość ponad 30
km/h, by miejscami rozwijać ją nawet do 42 km/h, co w rowerze górskim na
płaskim terenie i z 20-kilogramowym bagażem było dla mnie sporym osiągnięciem.
Bez wielkiego wysiłku delektowaliśmy się tym niezwykłym uczuciem i z uśmiechem
na ustach pędziliśmy do bram miasta. Na miejsce, z którego wyruszaliśmy na
wyprawę, dojechaliśmy o 13.00, po dokładnie tygodniu i 4 godzinach. Licznik
wskazywał 911 km niezapomnianych przygód za cenę łącznie 163 złotych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz