Jak to nasz "finansista" powiedział, skrobnął coś na szybko. I wyszło tego trochę, więc dzielę na 3 części.
Wyprawa rowerowa Wrocław – Berlin – Wrocław (12-19.07.2012
r.)
Kolejna stolica zdobyta
czyli jak przemierzaliśmy Europę za 20 zł dziennie – relacja z wyprawy
Wakacje w pełni, słońce praży,
za oknem zielono – okoliczności zachęcają do ruszenia się z domu i spędzenia
czasu w sposób inny niż na co dzień. Wraz z kolegą – tym razem był to
przyjaciel z poprzedniej szkoły Robert Gmys -
postanowiliśmy zwiedzić świat na dwóch kółkach. Ustaliliśmy sobie trzy
nadrzędne zasady, których sztywno się trzymaliśmy: miało być tanio, sportowo i
ciekawie! Oto relacja z wyprawy do Berlina, jaką odbyliśmy w środku lipca.
Dzień I – czwartek 12 lipca
Przywitał nas całkiem dobrą
pogodą - 20 stopni, pochmurno, ale nie
padało, wiał tylko utrudniający jazdę średnio mocny wiatr z zachodu.
Wyjechaliśmy z Wrocławia o 9.00 drogą krajową nr 94. Do jej plusów zaliczyłbym
równą nawierzchnię i miejscami szerokie asfaltowe pobocza, do minusów jednak –
zwężenia i wysokie krawężniki w wioskach, przez które przebiega szosa. Mimo
wszystko bez problemów dojechaliśmy po nieco ponad godzinie jazdy do Środy
Śląskiej, gdzie po krótkim objechaniu starego miasta skręciliśmy na północ w
boczne drogi, aby po kolejnej godzinie, przekraczając w międzyczasie Odrę,
dotrzeć do Lubiąża. W słynnym klasztorze i przylegających do niego terenach
odbywał się tam akurat znany SLOT Art Festival. Szczęśliwie udało nam się
przemknąć obok wolontariuszy pilnujących wjazdu mimo nieposiadania specjalnych
festiwalowych plakietek, mogliśmy zatem w ciekawym miejscu przeczekać przelotny
deszcz, poobserwować wszystko i spotkać się z kilkoma obecnymi tam znajomymi.
Wkrótce ruszyliśmy dalej, w Ścinawie pięknym mostem powróciliśmy na lewy brzeg
drugiej największej rzeki w Polsce, w pełnym słońcu kontynuowaliśmy jazdę
drogami wojewódzkimi i lokalnymi, mijając kolejne miasteczka, wioski oraz
zbiorniki wodne, jak np. największy w Europie zbiornik odpadów poflotacyjnych
Żelazny Most koło Rudnej. Za cel jazdy tamtego dnia obraliśmy Głogów. Gdy
byliśmy ok. 20 km od niego, z północnego zachodu zaczęły napływać ogromne
ciemne chmury, zwiastujące załamanie pogody. Podjęliśmy ryzyko, które nam się
opłaciło – gdy około godziny 18.30 wjeżdżaliśmy na głogowski rynek, z nieba
spały pierwsze krople deszczu. Wykorzystaliśmy ten czas na posiłek, a gdy
niewielkie opady przeszły, wyjechaliśmy z miasta w celu poszukiwania noclegu.
Znaleźliśmy go w wiosce Sobczyce, w swoim domu ugościli nas pewni mili starsi
państwo, których poznaliśmy przypadkowo na ulicy.
Dzień II – piątek 13 lipca
Wypoczęci z samego rana ochoczo
wsiedliśmy na nasze „rumaki” i opuściliśmy wioskę. Była dopiero 8.30, ale nie
mogliśmy spać dłużej i nadużywać gościnności naszych gospodarzy, którzy
wybierali się na jagody. Wojewódzką 319 w kilkadziesiąt minut dojechaliśmy do
Sławy, przekraczając po drodze granicę Dolnego Śląska i lubuskiego. Tam na
rynku zjedliśmy śniadanie: chleb z nutellą. Nie
marnowaliśmy czasu i szybko ruszyliśmy w dalszą drogę na północ, mijając
m.in. Kargową czy Babimost, wjeżdżając też krótko na teren województwa wielkopolskiego.
Pogoda była podobna jak dzień wcześniej, wiatr nie przeszkadzał, nie czuliśmy
się zmęczeni. Euforię i zastrzyk sił wywołało w nas ujrzenie na horyzoncie tuż
przed godziną 15 jednej z głównych atrakcji całej naszej wyprawy –
monumentalnego pomnika Chrystusa w Świebodzinie. Punktualnie o trzeciej
zajechaliśmy do jego stóp. Rzeczywiście robi on wrażenie swoją wielkością,
prawdziwie góruje nad okolicą, jest widoczny z odległości wielu kilometrów.
Krótka sesja fotograficzna, drobne zakupy w znanym z dowcipów „najstarszym na
świecie” Tesco i wskakujemy na krajową „dwójkę”, by opuścić ją po kilkunastu
kilometrach, minąwszy uprzednio jezioro Niesłysz. Słońce powoli chyliło się już
ku zachodowi, więc rozglądaliśmy się za miejscem na nocleg. Znaleźliśmy je w
samym sercu Puszczy Rzepińskiej, kiedy to zdenerwowani i zrezygnowani ciągłym
błądzeniem po okolicznych brukowanych drogach, szutrowych dróżkach i
piaszczystych ścieżkach oraz niemożnością dogadania się i zrozumienia
pokręconych wskazówek miejscowych ludzi rozbiliśmy namiot w środku lasu. Nasza
pierwsza noc na dziko.
Dzień III – sobota 14 lipca
Podczas snu szczęśliwie obyło się
bez złych przygód i ataków dzikich zwierząt, niestety jednak padało, wobec
czego namiot, a także części śpiworów dotykające jego ścianek, przemokły.
Wcześnie, bo już o 7.30 złożyliśmy nasze obozowisko i ruszyliśmy w dalszą drogę
przez puszczę. Po blisko godzinie jazdy w piachu i kamieniach dotarliśmy
wreszcie do miasteczka Debrznica, skąd drogą wojewódzką ruszyliśmy na północy-zachód
do Rzepina. Tam wyczerpani zjedliśmy upragnione śniadanie – chleb z twarogiem –
oraz wykąpaliśmy się na stacji benzynowej. Od granicy dzieliło nas tylko 25 km.
Wtem zza chmur wyszło słońce i zrobiło się ciepło, wobec czego ochoczo
nacisnęliśmy na pedały pomimo po raz kolejny uprzykrzającego nam życie, tym
razem bardzo mocnego, wiatru w twarz. Kilka minut po trzynastej przekroczyliśmy
most w Słubicach-Frankfurcie nad Odrą i dumnie postawiliśmy stopy na
niemieckiej ziemi. Teraz do Berlina brakowało nam zaledwie 86 kilometrów. „Co
to dla nas?” - pomyśleliśmy i z zamiarem wjechania do stolicy jeszcze przed
zachodem ruszyliśmy w głąb kraju. Wiatr szybko zweryfikował jednak nasze plany
i nie dawał za wygraną, chociaż w różny sposób staraliśmy się go pokonać – dopalaczami
w postaci bułek z bananami i nutellą, aerodynamicznymi pozycjami na rowerach
czy taktyką zmian na prowadzeniu naszej dwójki. „Dymaliśmy” niemiecką krajową
„piątką”, jednak ruch na niej nie był duży oraz, co warto podkreślić, przez
większość trasy obok szosy biegła szeroka asfaltowa ścieżka rowerowa (!).
Dojechaliśmy tego dnia do przedmieść Berlina; byliśmy około 20 km od centrum,
kiedy zapadł zmrok i postanowiliśmy przespać się w lasku w miejscowości
Vogelsdorf.
Dzień IV – niedziela 15 lipca
Chociaż w nocy oczywiście padało,
niedziela przywitała nas pięknym słońcem. Dopiero o 9.00 upakowaliśmy wszystkie
rzeczy i złożyliśmy namiot, a następnie zjedliśmy śniadanie – chleb z twarogiem
– oraz wykonaliśmy podstawowe czynności higieniczne zwane poranną toaletą na
stacji benzynowej. Nadszedł czas na triumfalny wjazd do Berlina! Gdy jednak
tylko przekroczyliśmy granicę miasta, rozpętała się nagle wielka ulewa, która
przetrzymała nas blisko godzinę pod dachem jednego z centrów handlowych. Po
niej znów przejaśniło się i szerokim traktem pedałowaliśmy prosto aż do samego
Alexanderplatz. Tam zrobiliśmy postój w McDonald'sie, gdzie dzięki sprytnemu
sposobowi za nieduże pieniądze napoiliśmy się oraz przebraliśmy się w
„miejskie” ubrania – obcisłe kolarskie spodenki ustąpiły miejsca jeansom, a
sportowe koszulki – T-shirtom Śląska Wrocław i marynarce. Jako że będziemy
mogli spędzić w Berlinie 2 dni, pierwszy postanowiliśmy przeznaczyć na
rekonesans i ogólne poznanie miasta. Zrezygnowaliśmy ze zdeponowania naszych bagażów
w specjalnych przechowalniach na dworcu, gdyż uznaliśmy to za niepotrzebny
wydatek, podróżowaliśmy po mieście zatem z całym ekwipunkiem, co nie stanowiło
jednak większego problemu. Posiadaliśmy krótki przewodnik po najważniejszych
miejscach w Berlinie, który wydrukowałem jeszcze w domu. Dodatkowe informacje
wyczytywaliśmy na porozstawianych po całym mieście tabliczkach, podobnie było z
mapami, znajdowały się one również na każdym przystanku komunikacji miejskiej.
Główną arterią przemieszczaliśmy się na zachód, oglądając kolejno: znane
miejsce spotkań Zegar Czasu, najwyższy obiekt w Niemczech - wielką Fernsehturm,
słynny czerwony ratusz, gotycki kościół mariacki, Wyspę Muzeów, Forum
Fridericianum. Minąwszy najsłynniejsze skrzyżowanie Berlina z lat międzywojennych
(z Friderichstrasse),
aleją Unten den Linden dojechaliśmy na plac Paryski pod Bramę Brandenburską,
gdzie obowiązkowo zrobiliśmy sobie zdjęcia pod symbolem stolicy naszych
zachodnich sąsiadów. Kontynuowaliśmy naszą jazdę ulicą 17 Czerwca. wzdłuż parku
Tiergarten, objechaliśmy rondo z górującą nad nim Siegersaule (Kolumną
Zwycięstwa), by na placu Ernsta Reutera skręcić w stronę pałacu Charlottenburg,
największego i najlepiej zachowanego pałacu Hohenzollernów w Berlinie. Zabytek
ten i położony przy nim wspaniale zadbany ogród oraz park niesamowicie ujęły
nas swoim pięknem. Po chwili relaksu ruszyliśmy w drogę powrotną, udaliśmy się
w stronę bram wejściowych do zoo, ogrodu jedną z największych ilości gatunków
zwierząt na świecie, rzuciliśmy okiem na biurowiec ze słynnym znakiem Mercedesa
na dachu - Europa Center, by następnie mijając skąpane w blaskach zachodzącego
słońca wieżowce placu Poczdamskiego i pomnik pomordowanych Żydów, zatoczywszy
wielkie koło, znaleźć się ponownie w McDonald'sie na Alexanderplatz. Byliśmy
zmęczeni i spragnieni po całodziennej wycieczce, siedzieliśmy zatem w wygodnych
wiklinowych fotelach, patrzyliśmy zna gwarny plac, zapadający nad miastem zmrok
i delektowaliśmy się chwilą, popijając z jednego kubka zimną coca-colę.
Kiedy zrobiło się zupełnie
ciemno, wybraliśmy się na przejażdżkę po mieście nocą. Przemierzając w spokoju
puste ulice, zachwycaliśmy się fantastycznie iluminowaną Aleją Pod Lipami,
Friderichsstrasse, Checkpoint Charlie, Bramą Brandenburska czy całą rzeszą innych
miejsc, ulic i budynków.
Na nocleg wybraliśmy
nieoświetlone zakamarki najsłynniejszego berlińskiego parku, położonego tuż
przy Brandenburger Tor i Reichstagu Tiergarten. Nie rozkładaliśmy jednak
namiotu, spaliśmy pod gołym niebem. Dla bezpieczeństwa – na zmianę, po 4
godziny, gdy jeden „kimał”, drugi pilnował interesu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz