niedziela, 24 maja 2015

Praga 2012 cz.2

Dzień III

            Rozpoczął się od przykrej niespodzianki, gdyż kompletnie zapomnieliśmy o dacie – 1 maja to święto i wszystkie sklepy są pozamykane. Na śniadanie, zamiast świeżymi bułkami, musieliśmy więc zadowolić się trzema kromkami chleba dla każdego z kawałkiem masła orzechowego, puszką filetów małych rybek, kilkoma wafelkami i kubkiem herbaty. Szybko poskładaliśmy namiot, podziękowaliśmy gospodyni, która nie wzięła od nas za nocleg żadnych pieniędzy i o 11.30, już niestety w upale i słońcu, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
            Na początek musieliśmy pokonać najtrudniejszy chyba odcinek podczas całej podróży – sześciokilometrowy stromy podjazd z Międzylesia pod granicę przez miejscowość Kamieńczyk, na którym różnica wysokości wynosiła aż 300 m. Dumni i zmęczeni na szczycie zrobiliśmy symboliczne zdjęcia, dokumentujące nasz triumfalny wjazd do Czech. Odtąd w dobrych humorach przemierzaliśmy cudnie położone miasteczka, m.in. Ceske Petrovice, Zamberk czy Rychnov, kierując się jasno oznaczonymi cyklotrasami. Droga biegła głównie w dół, więc na ekscytujących zjazdach rozpędzaliśmy się do prędkości przekraczających niekiedy 50 km/h. Po kilku godzinach jazdy zrobiliśmy sobie przerwę na pyszne czeskie naleśniki z dżemem, bitą śmietaną i owocami.
            Gdy opuściliśmy tereny pagórkowate, trafiliśmy na długą równą szosę z szerokim poboczem  - drogę krajową nr 11, prowadzącą prosto do Hradca Kralove, a dalej do Pragi. Zmieniając się na prowadzeniu, pędziliśmy nią ponad 30 km/h przez dobre dwie godziny. Wreszcie mogliśmy się poczuć niczym prawdziwi kolarze w Tour de France. W stolicy kraju hradeckiego byliśmy już o 18.00.
            Po szybkim zwiedzaniu zdecydowaliśmy, że czas poszukać miejsca noclegowego. Uznaliśmy, że jest jeszcze dość wczesna pora, więc bez problemu damy radę odjechać nawet kilkanaście kilometrów za miasto, by przespać się w jakiejś wiosce. 40 km na północ od Hradca położony jest Dvur Kralove nad Labem – miejscowość słynna ze swojego zoo, posiadającego największą kolekcję zwierząt afrykańskich w Europie, a także pierwszego w tej części Europy parku safari. Szczególnie zafascynowany zwierzętami Wojtek nie mógł nie skorzystać okazji odwiedzenia go. Po krótkiej dyskusji postanowiliśmy – jedziemy do Dvoru, powinno nam to zająć nie więcej niż dwie godziny, będzie jeszcze jasno, więc rozbijemy namiot na położonym przy safari campingu.
            Decyzja ta okazała się kolejnym dużym błędem podczas wyprawy. Chcąc skrócić sobie drogę, pierwsze 20 km przebyliśmy czerwonym szlakiem wzdłuż rzeki Łaby – trawa po kolana, wąskie leśne ścieżki, pola kukurydzy, pokrzywy – jednym słowem: masakra. Co gorsza, nie mieliśmy przy sobie już żadnego picia i tylko niewielkie porcje jedzenia. Finisz po krajówce, na miejscu byliśmy tuż przed 22.00 – znów wygłodniali, znów wyczerpani, marzący wreszcie o spokojnym śnie. Niestety, camping był nieczynny. Rozbijanie się na dziko w ciemną noc na zupełnie nieznanym terenie nie wchodziło w grę. Znaleźliśmy tani hostel „Student” i ostatni wolny w nim pokój. Na liczniku 123 km, łącznie 300 w 3 dni.

Dzień IV

            „Nigdzie dzisiaj nie jadę i koniec” - zadeklarował Wojtek po wstaniu z łóżka. Zmęczenie dawało się we znaki, dlatego postanowiliśmy zrobić sobie jeden dzień odpoczynku.
            Przed 11.00 opuściliśmy hostel. Rowery i bagaże przenieśliśmy do ogrodu położonego przy domu przypadkowo spotkanych na ulicy sióstr zakonnych. Należały one do polskiego Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia i doskonale mówiły w naszym ojczystym języku, więc porozumienie się z nimi nie stanowiło żadnego problemu.
            W tzw. międzyczasie odwiedziliśmy zoo – rzeczywiście poczuliśmy Afrykę w sercu Starego Kontynentu i to nie tylko z powodu imponującej ilości zwierząt, lecz także żaru lejącego się z nieba przez cały dzień. Po południu i wieczorem zwiedziliśmy miasteczko oraz delektowaliśmy się po raz pierwszy na naszej wyprawie słynnym czeskim daniem - smażonym serem – wraz z tamtejszą odmianą Coca Coli – Kofolą. Korzystając z uprzejmości niezwykle przyjaznych sióstr, spędziliśmy w ich ogrodzie w namiocie noc. Noc niezapomnianą z powodu długiej, głośnej i dającej się we znaki burzy z piorunami, ulewnego deszczu oraz... dzikich odgłosów orangutanów z zoo, które znajdowało się tuż za ogrodowym murem.

Dzień V

            Wypoczęci i pełni tęsknoty za rowerem powzięliśmy ambitny plan – 117 km dzielące nas od Pragi pokonamy w jeden dzień. Nie chcieliśmy dzielić tego dystansu na dwa mniejsze, zamierzaliśmy udowodnić wszystkim, że jesteśmy mocni i że jak postanowiliśmy przed wyjazdem dojechać do stolicy Czech w czasie 5 dni, to tak zrobimy. Dodatkową mobilizację stanowił zagwarantowany już nocleg w samym sercu Pragi – w dzielnicy Wyszehrad w ogrodzie u innych sióstr tego samego zgromadzenia.
            Po pożywnym śniadaniu (bułkach z nutellą) o 10.00 opuściliśmy Dvur Kralove. Posiadaliśmy tylko bardzo ogólną mapę Czech, więc w trasie kierowaliśmy się głównie znakami drogowymi, a jak wiadomo, w Czechach nigdy nic z nimi nie wiadomo...
            Mimo po raz kolejny niesprzyjającego wiatru jazda szła sprawnie. Już o 16.30 byliśmy w Podebradach, 50 km od Pragi. Wtedy jednak niebo nagle zasłoniło się ciemnymi burzowymi chmurami, z których po chwili lunął deszcz oraz zaczęło grzmieć i błyskać. Uznaliśmy, że to najpewniej chwilowe załamanie pogody i wykorzystamy ten czas na obiad w knajpie – znów pyszny czeski ser. Gdy skończyliśmy jeść, odczekaliśmy jeszcze chwilę, lecz deszcz wciąż padał, choć wprawdzie z mniejszą siłą. Włożyliśmy zatem odpowiednie kurtki i kilka minut po 18.00 spokojnym tempem ruszyliśmy. Po przejechaniu 15 km prostą drogą od tabliczki „Praha 50” ujrzeliśmy „Praha 46”. Kiedy byliśmy – jak nam się przynajmniej zdawało – 34 km od celu i zaczęło się ściemniać, w dostrzegliśmy idące wprost na nas kolejne ciemne chmury – zapowiadała się następna burza. „Chowamy się w jakimś miasteczku? Albo.. e tam, zdążymy” - pomyśleliśmy i już po kilku minutach żałowaliśmy naszych słów. Burza okazała się bardzo mocna, lało jak z cebra i błyskało się przez dobrą godzinę. Warunki nie nadawały się do jazdy, przeczekaliśmy więc ten czas pod dachem w wiosce Nehvizdy.
            O 21.00, gdy deszcz ustał, kontynuowaliśmy podróż. „Praha 30” w ciągu kilkuset metrów zmieniła się w „Praha 16”. Wokół ciemno, mokro, ślisko, ale dajemy radę! Zorientowaliśmy się, że jesteśmy już w stolicy, gdy wjechaliśmy na długą ulicę pełną sklepów po bokach. Następnie rozszerzyła się ona do 8 pasów, a wokół jak spod ziemi wyrosły wielkie hipermarkety. Nie znając Pragi kompletnie i nie posiadając żadnej jej mapy, jechaliśmy za drogowskazami kierującymi na centrum. Podekscytowanie dało o sobie znać, gdyż nie myśleliśmy w ogóle o zmęczeniu i pędziliśmy blisko 35 km/h przez wielkie arterie i tunele (z zakazem wjazdu rowerzystom, ale za późno je zazwyczaj dostrzegaliśmy). Byliśmy zaskoczeni aż takim ogromem Pragi, ponieważ dopiero po blisko godzinie znaleźliśmy się w otoczeniu Starego Miasta, gdzie ścieżki rowerowe były wzdłuż ulic doskonale oznakowane i czuliśmy się na nich bezpiecznie. Po dojechaniu nad brzeg Wełtawy i ujrzeniu wspaniale oświetlonego zamku na Hradczanach wręcz oniemieliśmy z zachwytu, ale nie zapomnieliśmy, że musimy znaleźć miejsce na nocleg. Dzięki pomocy przechodniów oraz kierującej nas przez telefon mamy Wojtka dojechaliśmy na Wyszehrad.
            Była już 23.30, nikt nam więc nie otworzył. Postanowiliśmy przespać się w parku naprzeciwko klasztoru – miejsce było dobre, w krzakach, za jakimś pomnikiem. Tego dnia przebyliśmy dokładnie 150 km.

Dzień VI

            Namiot zwinęliśmy jeszcze przed 6.00, nie chcieliśmy, aby ktoś nas tu znalazł. Zapukaliśmy do sióstr – były już na nogach, pozwoliły nam zostawić nasze rzeczy, poczęstowały herbatą. Ok. 7.30 wyszliśmy na całodzienny spacer po Pradze.
            Śniadanie – bułki z nutellą – zjedliśmy na wyspie na Wełtawie z widokiem na Most Karola. Następnie ciepły słoneczny dzień wykorzystaliśmy na zwiedzanie pięknych nadrzecznych bulwarów uliczek Starego Miasta, Rynku, zamku, mostów... Co ciekawe, mapę miasta mieliśmy darmową, wzięliśmy ją z KFC, tam też ładowaliśmy telefony. O 20.00 powróciliśmy do sióstr, następnie umyliśmy się i poszliśmy spać w namiocie w ich ogrodzie.

Dzień VII

            Wstaliśmy wcześnie rano, podziękowaliśmy siostrom za gościnę i udaliśmy się na dworzec kolejowy. Kupiwszy bilety do Polski, wyszliśmy jeszcze na chwilę na ulice Pragi, by ostatni raz móc delektować się ich widokiem, a także smakiem – co prawda fast foodu – smażonego sera w bułce. O 10.30 „vlakiem” opuściliśmy stolicę Czech, kończąc naszą wspaniałą przygodę.

Podsumowanie

            Wyprawa bardzo się udała, niedużym kosztem spędziliśmy fantastyczny tydzień. Dojechaliśmy do Pragi w 5, a w zasadzie 4 dni. Przemierzyliśmy piękne tereny, zwiedziliśmy malownicze miasteczka, poznaliśmy bardzo uczynnych ludzi, zebraliśmy doświadczenie i nauczyliśmy się samodzielności. Szczęśliwie nie mieliśmy większych problemów ze sprzętem.
            Kilka zasad do przestrzegania na przyszłość:
-        kierować się przede wszystkim drogami asfaltowymi, nie ufać niepopularnym szlakom – krócej nie znaczy szybciej i wygodniej,
-        noclegu szukać przed zachodem słońca, jazdę kończyć najpóźniej ok. 20.00,
-        warto korzystać z uprzejmości osób przy różnych zakonach, klasztorach, kościołach, plebaniach – najczęściej bez problemów można u nich przenocować,
-        brać mapy terenów, przez które jedziemy i docelowych miast, czytać dużo o tych miejscach przed wyjazdem,
-        mieć przy sobie zawsze odpowiednią ilość picia i jedzenia, nie liczyć na to, że „w następnej miejscowości za 10 km coś kupimy”.

            Mamy nadzieję, że nie była to nasza ostatnia wyprawa. Połknęliśmy kolarskiego bakcyla i pomysłów na kolejne wyjazdy mamy wiele (np. Wrocław-Bałtyk, Wrocław-Giblartar, Wrocław-Kapsztad, …). Musimy jednak znaleźć na nie czas i odpowiednie fundusze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz