wtorek, 26 maja 2015

Wrocław-Wilno 2014


W wakacje 2014 r. ja (Maciek) razem z koleżanką z dawnej licealnej klasy, dziś studentką matematyki stosowanej, Kają udaliśmy się do Wilna. Warto zaznaczyć, że była to jej pierwsza, debiutancka wyprawa na dwóch kółkach. Nasza podróż trwała niecałe trzy tygodnie, przejechaliśmy w tym czasie ponad 1450 kilometrów. Wyruszyliśmy 20 lipca i od samego początku delektowaliśmy się piękną Polską w pełni lata.

A to Polska właśnie
Przemierzyliśmy nasz kraj z południowego zachodu na północny wschód, odwiedzając po drodze pięć województw – dolnośląskie, wielkopolskie, łódzkie, mazowieckie i podlaskie. Przekroczyliśmy trzy największe polskie rzeki – Wisłę (koło Nowego Dworu Mazowieckiego), Odrę (jeszcze we Wrocławiu) i Wartę (przy jeziorze Jeziorsko). Odwiedziliśmy dwa parki narodowe – Kampinoski oraz Wigierski, zwiedziliśmy liczne miasta i miasteczka, spaliśmy nad jeziorami, na polach, w lasach.
Szczególnie spodobała nam się Suwalszczyzna – ziemia tajemniczych Jaćwingów. Dotknęliśmy jej z każdej strony – zjechaliśmy potężną Puszczę Augustowską, pagórkowatą Sejneńszczyznę i cudowny Suwalski Park Krajobrazowy – najstarszy w Polsce.

„…Dziś piękność twą w całej ozdobie widzę i opisuję…”
Na Litwie w głowach szumiały nam wersy Pana Tadeusza, a pola, łąki, wzgórza i lasy zdawały się jeszcze bardziej bajkowe niż te z opisu Mickiewicza. Niestety, gorzej było pod kołami. Wyasfaltowane są tam tylko odpowiedniki naszych autostrad i dróg ekspresowych oraz krajowych, cała reszta to żwirowa tarka – wertepy, które ciężko przejść piechotą, nie mówiąc o jeździe rowerem obładowanym sakwami. Mieliśmy wobec tego wybór – cierp i podziwiaj albo ścigaj się z tirami.
Wilno – o którym marszałek Józef Piłsudski mówił: „całe piękno mej duszy przez to miasto pieszczone” – zachwyciło nas bez reszty. Spędziliśmy tam znakomity weekend, wędrując po ulicach i zaułkach litewskiej stolicy, wczuwając się w atmosferę „przedziwną, nieuchwytną, a jednak przemawiającą wprost do serca turysty”. Przekonaliśmy się, że to „nie tylko zbiorowisko dzieł o formalnie pięknych liniach i kształtach, nie tylko ekran wspomnień wypadków historycznych, lecz przede wszystkim skarbnica ducha”. Od kaplicy ostrobramskiej, „poprzez strzeliste wieżyczki kościoła św. Anny, majestatyczne krużganki arkadowe Akademii, aż po nieporównane w swej rozhukanej, a subtelnej fantastyczności prezbiteria u św. Jana i Dominikanów” (moim zdaniem kościół o najpiękniejszym wnętrzu) oraz monumentalne kolumny portyku katedry – przekonaliśmy się, że Wilno warte jest poznania. A jak napisał przed wojną w swoim słynnym przewodniku prof. Juliusz Kłos, „poznać Wilno – to znaczy pokochać je na zawsze”.

Inżynier-mechanik rower naprawi
Podczas wycieczki postawiliśmy stopy w dwóch szczególnie interesujących, z matematycznego punktu widzenia, miejscach. Byliśmy w geograficznym środku Polski (w Piątku) i w centrum… Europy (!), który rzekomo leży około 20 km na północ od Wilna, utworzono tam nawet specjalny park-muzeum sztuki współczesnej na świeżym powietrzu w celu podniesienia rangi tego miejsca.
Na wyprawie mieliśmy nadspodziewanie dużo, jak na moje poprzednie tego typu wyjazdy, kłopotów z rowerami. Przebiliśmy po jednej dętce, dodatkowo pękł mi uchwyt pod siodełkiem (w efekcie czego musiałem przejechać ostatnie kilkaset kilometrów na jednym półdupku), scentrowało mi się tylne koło i szwankowała piasta. Z łatwiejszymi problemami radziliśmy sobie sami, z ostatnim pomógł nam pewien starszy pan mechanik – polecony przez pracownika zieleni miejskiej na rynku w podlaskim Szczuczynie, lokalna złota rączka.
Do Wrocławia wróciliśmy pociągiem z Suwałk. Podróż trwała 25 godzin, z 12-godzinną przerwą na Dworcu Centralnym w Warszawie.

Po powrocie udzieliliśmy wywiadu portalowi miejskiemu Wroclaw.pl. Na podstawie naszej opowieści ukazał się artykuł dostępny pod adresem: http://wroclaw.pl/wroclaw-wilno

niedziela, 24 maja 2015

Wrocław - Stambuł 2013 cz.3

W stolicy Bułgarii natknęliśmy się na demonstrację przeciwko obecnemu rządowi, który to ma współpracować z mafią. Zostaliśmy tam dzień dłużej... i w sumie żałowaliśmy, już lepiej było spędzić ten czas w Belgradzie. Miasto nie zrobiło na nas najlepszego wrażenia – szare, totalnie rozwalone, wszystkie studzienki od deszczówki albo powyrywane, albo 30cm poniżej poziomu drogi, olbrzymie koleiny i dziury, a ruch zaczyna się robić nieciekawy. Pięknie wyglądały tylko majestatyczne góry otaczające miasto, szczególnie potężna Góra Witosza. Wyjeżdżamy i po drodze spotykamy trzech Niemców śmigających po autostradzie, którzy też zmierzali do Stambułu. No to się dołączyliśmy, pędziliśmy pasem awaryjnym, wieczorem znaleźliśmy fajną miejscówkę nad rzeką, małą imprezę zrobiliśmy, a następnego dnia rozłączyliśmy się – oni pojechali swoją drogą na Burgas, my wybraliśmy podróż wybrzeżem Morza Marmara. W jednej bułgarskiej restauracji w Płowdiwie zamówiłem frytki z grillowaną piersią kurczaka, dostałem frytki posypane białym serem ;). Podobno Bułgarzy wszystko jedzą z białym serem, no ale frytki nie okazały się najgorsze. Na jednej małej stacji zostaliśmy zaproszeni na „ucztę”, szefu stacji cały czas polewał piwo, wyciągnął rakiję, którą to sam upędził, mnóstwo pysznego jedzenia, głównie domowej roboty, a później pokazał broń gazową i powiedział, że policja to mu może skoczyć ;D. Co najlepsze - dogadywaliśmy się mową ciała. Ile w ten sposób można przekazać, to aż dziw ;). Po imprezie uczestnicy powsiadali do samochodów i pojechali do domu ;D, my przespaliśmy się obok na trawie w naszym namiocie.
Na granicy z Grecją spotkaliśmy dwóch Francuzów z Lyonu także zmierzających do Stambułu oraz Norwega, który na rowerze chce w rok okrążyć świat. Pogadaliśmy chwilę i w sumie się rozdzieliliśmy. W Grecji spotkał nas prawdopodobnie największy upał, termometr pokazywał 41°C, ale jakoś przywykliśmy ;P – w zasadzie lepiej było jechać niż siedzieć i cierpieć z gorąca, bo dość kojący był w tym przypadku wiatr wiejący w twarz. Już po wjeździe do Turcji, w Edirne, zjedliśmy pierwszy prawdziwy turecki posiłek, jakoś na migi pokazaliśmy, że chcemy tamtejszy specjał, nie wiem co to było, ale dostaliśmy talerz mięcha (chyba baranina), dużo ostrych papryczek i dużo pysznego chleba. Wjeżdżając do Turcji nie spodziewaliśmy się, że będzie ciężko, a tu cały czas droga wprost przez wszystkie pagórki, i do tego strasznie mocny wiatr, nie pozwolił nam jechać za szybko - średnia od Edirne do Stambułu spadła chyba do 13 km/h.  I do tego wciąż – 1 km w górę, 1 km w dół... Cały czas jednak było pobocze... aż do Silivri, gdzie nagle zniknęło, a kierowcy dość „ryzykownie” jeżdżący skutecznie obrzydzali nam jazdę. W Silivri – położonym nad morzem miasteczku wypoczynkowym dla wielu mieszkańców Stambułu - też spotkaliśmy pewnego starszego strasznie sympatycznego Holendra, który towarzyszył nam do samego promu w Stambule, okazał się bardzo pomocny, nie wyobrażam sobie przejechać przez ten moloch bez nawigacji ;D. Jedna z głównych dróg wjazdowych do centrum, którą pedałowaliśmy, miała od 4 do 6 pasów w jedną stronę, mijały nas setki pędzących samochodów, widzieliśmy dziesiątki dziwnych, nic niemówiących nam tablic kierunkowych, a wszystko to ciągnące się chyba z 50 km przez zabudowania przedmieść. Jadąc z górki pobiłem tam swój rowerowy rekord prędkości - 63,3 km/h!
A sam Stambuł? Olbrzymi i strasznie przytłaczający, po wjeździe do centrum byłem wyczerpany bardziej, niż jazdą przez cały dzień po normalnych drogach. Na placu Taksim spotkaliśmy Francuza Michaela i jego dziewczynę Lulu, Australijka chińskiego pochodzenia, którzy to przejechali z  Singapuru do Stambułu i zamierzali kontynuować do Francji, ale naokoło Morza Czarnego ;). Później przepłynęliśmy Bosfor na azjatycką stronę, gdzie miał czekać na nas koleś z Couchsurfingu, no ale niestety wystawił nas i zmuszeni byliśmy znaleźć hostel. Następnego dnia spotkaliśmy wjeżdżających Niemców - tak, tych samych, z którymi jechaliśmy w Bułgarii! Fajnie się odnaleźć w 16-milionowym mieście (to wcale nie było jedno z popularniejszych dla turystów miejsc), a później podczas zwiedzania... spotkaliśmy ich jeszcze raz! ;D

Następnego dnia oddaliśmy rowery do serwisu, gdzie za ok. 34zł złożyli nam je do kartonów, zamówiliśmy bilet do Sofii i poszliśmy po pamiątki. Powrotu nie mieliśmy nigdzie zarezerwowanego, postanowiliśmy improwizować ;). Na dworcu spotkaliśmy Polaka Marcina, który wracał ze Stambułu do Polski i jak się okazało towarzyszył nam całą drogę do Katowic :). Bilet ze Stambułu do Sofii wyniósł nas po 30 euro na głowę, pytaliśmy się w informacji i wszędzie o rowery, powiedzieli „no problem”. Jak się okazało w pociągu pojawił się „problem” i konduktor zażądał od nas po 10 euro za rower. Trochę się zdenerwowaliśmy, jednak był tak upierdliwy, że w końcu dostał te pieniądze, ale miał niemałe problemy z wypisaniem druczku o pobranie opłaty. W Sofii już na nas czekał przedstawiciel jakiegoś biura podróży, zaprowadził nas do biura (Marcin i dwaj Austriacy pomogli nam z bagażami) i wyszło na to, że wracamy busem z Sofii do Katowic właśnie z Marcinem. Znalazły się jakoś „dwa ostatnie miejsca” i za bilet zapłaciliśmy łącznie z rowerami ok. 500zł(jeden rower 30 euro). Powrót wyszedł więc w miarę tanio i szybko, pociągami było by dużo bardziej uciążliwie i dużo dłużej ;). Z Katowic przejechaliśmy pociągiem do Wrocławia, by po dokładnie 31 dniach zakończyć wspaniałą wakacyjną przygodę.

Wrocław - Stambuł 2013 cz.2

Węgry nie przypadły nam do gustu, nie wiem czy to bariera językowa czy coś innego, ale w „rankingu” odwiedzonych krajów raczej byłyby gdzieś w tyle. Nad Balatonem spotkaliśmy dwie bardzo miłe Niemki, które przyjechały w odwiedziny/wakacje, do swojej mamy mieszkającej w Keszthely, zostaliśmy poczęstowani pysznymi daniami z Węgier jak i Niemiec, a dnia następnego zagadaliśmy się aż do 14. W kolejnych nocach na Węgrzech rozbijaliśmy się na dziko, a jednego wieczoru, gdy zasiedzieliśmy się w Pecs, wyjechaliśmy trochę za późno i mieliśmy problemy ze znalezieniem miejsca do spania, po raz pierwszy w życiu udało mi się zobaczyć Drogę Mleczną, było to coś przepięknego :D.
Mimo że w Chorwacji byliśmy bardzo krótko, wspominamy ją bardzo dobrze. Podczas jednego z postojów podszedł do nas pan, który sam jeździ rowerem z rodziną, i był bardzo zainteresowany naszą wyprawą, zaproponował nam nocleg w swoim domu, niestety było jeszcze wcześnie i musieliśmy odmówić. W Osijek spotkaliśmy bardzo miłe dziewczyny i ich babcie, od których również dostaliśmy zaproszenie na nocleg, dodatkowo poczęstowali nas przepyszną kolacją i śniadaniem.
Następna była Serbia, chyba największa niewiadoma na naszej wyprawie i – co ciekawe - największe pozytywne zaskoczenie. Osobiście w Serbii podobało mi się najbardziej ze wszystkich odwiedzonych krajów. Cały natłok niesamowicie gościnnych i otwartych ludzi, o których mógłbym dwie strony tutaj zapisać. Wystarczy choćby wspomnieć pracownika stacji, który mówił tylko po serbsku, a nas nie starał się zrozumieć, pozwolił nam rozbić namiot za stacją, wymyć się, dodatkowo dał nam Colę za darmo, a jak przyjechał jego kolega, dostaliśmy pizzę. W Serbii zaskoczyły nas też ceny, arbuz w przygranicznym markecie kosztował ok. 40gr, jedzenie raczej też tańsze niż wszędzie indziej. Stan dróg był całkiem przyzwoity, niemniej jednak Popkowi zaczęło „latać” tylne koło, coś z piastą. W serbskim Nis oddał rower do serwisu, wymienili piastę na jakąś tańszą, dalej trochę latało, ale dało radę jechać ;).
Zdaje się, że w żadnym z odwiedzonych przez nas krajów poza Turcją prawo nie zakazywało spożywania alkoholu w miejscach publicznych, w Belgradzie jednak spotkaliśmy się z prawem, które zabrania sprzedawania alkoholu po 22, no ale nie ma rzeczy nie do obejścia ;P. W parku natrafiliśmy na imprezującą grupkę ludzi z gitarą, więc się dołączyliśmy, darli się wniebogłosy w środku nocy, ale nikt nie robił z tego problemu. Natomiast w parku w Pirot, blisko granicy bułgarskiej, gdzie rozbiliśmy namiot, wieczorem przyszła ok. 15 osobowa grupka na imprezę, darli się chyba do 3, co ciekawe rowery stały na widoku, namiot też dobrze widzieli, więc poszli na drugi koniec parku, żeby jak najmniej przeszkadzać. Jak dla mnie sytuacja nie do wyobrażenia w Polsce, nie wiem czy to mentalność ludzi, czy o co chodzi, ale jak widać prawo pozwalające spożywać alkohol w miejscach publicznych nie musi oznaczać rozrób i burdelu.

Z Serbii wyjeżdżaliśmy drogą ekspresową, policja serbska totalnie nic sobie nie robiła z rowerzystów, a nawet nas pokierowali, żeby tamtędy jechać, no w sumie innej drogi nie było. Ale co to było za droga ;). Cudowne widoczki, cały czas minimalny podjazd, w dole rzeczka, a my śmigamy między górami i przez tunele. Kierowcy trochę się denerwowali, ale tam ;D.

Wrocław - Stambuł 2013 cz.1

No i przyszedł czas na nasz największy, jak do tej pory, wyczyn.

Link do zdjęć(dojdą jeszcze chyba krótkie filmiki):

Stambuł 2013
wyprawa rowerowa
Wrocław – Stambuł
28.07-27.08.2013

Skład : Ja (Wojtek) oraz Maciek (Poper/Popek), koledzy z jednej klasy, no i chyba studenci tego samego kierunku ;)////EDIT: NIEAKTUALNE, POPEK MNIE OPUŚCIŁ :<
            Geneza: Na początku była Praga. A później ukradli mi rower. A potem rok nie miałem nic do czynienia z bicyklami. Aż dnia pewnego padł pomysł na sierpniową wycieczkę klasową rowerami do Odessy. Jako, że o podróżach marzyłem od najmłodszych lat, a zeszłoroczna wyprawa do Pragi zachęciła mnie do rowerowania, pomyślałem: czemu nie? Jednak pomysł przygasał, aż w końcu zgasł całkowicie, no ale co zrobić z tymi 4 miesiącami wolnego po maturze? ;/ Piszę więc do Popera: co z tą wycieczką? Razem stwierdziliśmy, że tak czy inaczej fajnie byłoby gdzieś pojechać, a jak nikt więcej się nie przyłączy, to trudno, jedziemy sami. No tak, ale gdzie jechać? Propozycji było kilka, m.in. Odessa, Hiszpania, pojeździć po wybrzeżu Adriatyku, no ale stanęło na Stambule. Nie wiemy czemu, tak po prostu, dystans idealny do wolnego czasu, no i zawsze fajnie postawić chociaż stopę na innym kontynencie ;). No to jazda, znajdujemy pracę, pracujemy około miesiąca i w drogę! W tzw. międzyczasie kupiłem używany rower za 1000 zł.
            No to jazda! 28 lipca - początek naszej wyprawy, wyruszamy z Wrocławia, spotykamy się około 8:30 na rogu Armii Krajowej i Borowskiej wraz z Papkiem, kierownikiem wyprawy ;) Kilka zdjęć, ogarnąłem łańcuch skuwaczem, bo jedno ogniwo mi się rozpięło i chwilę po 9:00 wyjeżdżamy. Pogoda od początku pokazuje nam, że lekko nie będzie, 37°C. Jako, że jedziemy w „moje” tereny, dnia pierwszego odwiedzamy znaczną część mojej rodziny i nocujemy w Ząbkowicach, moim mieście rodzinnym, gdzie Maciek stwierdza, że przegiął z wyposażeniem, i nie uśmiecha mu się jazda z takim obciążeniem, więc zostawia „jakąś tajemniczą reklamówkę”.
Następnego dnia stara dętka w moim rowerze pęka tuż przy wentylu, łatanie nic nie daje, zapasowa, jak się okazało, ma za szeroki wentyl, w Bardzie brak sklepu rowerowego, na początku wstrzymujemy się z wierceniem obręczy. Jazda do Ząbkowic znowu sprawdzić po sklepach, nie ma nigdzie dętek z zaworem Presty, wracamy więc i wiercimy, było już po 16, postanowiliśmy zostać jeszcze jedną noc w moim domu, co było szczęśliwym wyborem, patrząc na „lekką burzę, która przeszła obok nas”.
Rano wyruszyliśmy dokładnie tą trasą, którą pokonaliśmy w maju zeszłego roku, jadąc do Pragi. Pizza w Kłodzku, spokojna dróżka nad Nysą, podjazd pod Kamieńczyk – i pierwsza granica!
Dalej jazda przez Czechy odbyła się bez większych przygód poza spotkaniem miłego starszego pana, który pokazał nam miejsce gdzie możemy rozbić namiot, a rano przyniósł nam śniadanie. Spotkanie miłej parki, siedzącej pod zamkiem w Brnie, i sączącej zapewne wysokiej jakości trunek winopodobny z plastikowej butelki, około godziny 1 w nocy i rozmowa przez dobrą godzinę, także było dość ciekawe. Ah, no i moje problemy z kolanem pod Mikulovem zmusiły nas do skrócenia dystansu tamtego dnia.

W Austrii pierwsze spotkanie z Eurovelo 9 i już na początku gubimy się 3 razy. W końcu wyszło tak, że pół drogi do Wiednia jechaliśmy po swojemu, a drugie pół po Eurovelo. Opłacało się jechać trochę dookoła po Eurovelo, bo tuż przy ścieżce znaleźliśmy przepyszne, olbrzymie czarne czereśnie. O 19.00 wjechaliśmy do Wiednia, zjeżdżamy do McDonalds na hotspota ogarnąć tani hostel, no i pierwszą spotkaną osobą we Wiedniu okazała się... Polka.    Sylwia, lat 19, urodziła się w Wiedniu, jednak jej rodzice wcześniej mieszkali w Polsce. Dostaliśmy zaproszenie na jedną noc do ich mieszkania, gdzie zostaliśmy ugoszczeni polskim obiadkiem, dość pokaźnym, po czym mogliśmy wyjść na miasto pozwiedzać Wiedeń nocą, z Sylwią-przewodnikiem oczywiście ;)

Wrocław - Łeba 2012

Jeszcze podczas tych samych wakacji, w sierpniu 2012 roku, Maciek i trzech kolegów: Oskar, jego brat Bruno oraz Krzychu przemierzyli Polskę z dołu do góry, pokonując na rowerach trasę z Wrocławia do Łeby. Wojtek nie towarzyszył w podróży, bo niestety krótko przed wyjazdem skradziono mu rower. Oto relacja z wyprawy nad Bałtyk pióra Oskara W. :

575 km , 7 dni
15-21.08.2012 r.

Dzień 1: Wrocław – Jutrosin (95 km)

Tradycyjnie zaczęło się od niewielkiej usterki w rowerze Krzycha. Linka od tylnych przerzutek poluzowała się. Konieczne było użycie klucza typu IMBUS. Na szczęście usterkę udało się naprawić dzięki uprzejmości obsługi stacji BLISKA znajdującej się przy ulicy Pomorskiej. Z Wrocławia wyjechaliśmy około godziny 11.30.
Na pierwsze trudności napotkaliśmy na Wzgórzach Trzebnickich. Wjeżdżanie w pełni naładowanymi rowerami pod nawet najmniejsze wzniesienia zawsze znacznie spowalnia jazdę i nadwątla siły.
Po wyjechaniu z Trzebnicy poszło już dalej jak z górki (dosłownie i niedosłownie), aż po jakimś czasie zboczyliśmy z drogi asfaltowej, wjeżdżając na leśny trakt. Ziemia była podmokła i koła zapadały się w błoto. Miejscami stały kałuże pełne wody. Oto uroki tak zwanej „Międzynarodowej trasy rowerowej R9”.
Wreszcie cali ubłoceni wyjechaliśmy na „asfaltówkę”, która zaprowadziła nas już do samego Jutrosina. Nocleg znaleźliśmy nad przepięknym zalewem na otwartej przestrzeni.
Rowery spięliśmy 3 solidnymi U-lockami, praktycznie uniemożliwiając kradzież.

Dzień 2: Jutrosin – Jaszkowo (82 km)

No i przeżyliśmy noc! Rano spotkało nas kilka nieprzyjemności. Po pierwsze wszystko wokoło było wilgotne z powodu porannej rosy. Po drugie – wszystko, co szeleści i się porusza widocznie postanowiło sobie zrobić w naszym (moim i Bruna) namiocie nocną imprezę. Nad ranem panoszyło się u nas kilkanaście wielkich pająków i pomniejsze owady. Namiot poddaliśmy procesowi „despideryzacji”, który polegał na wyrzucaniu pająków i kilkakrotnym trzepaniu zarówno zewnętrznej jak i wewnętrznej powłoki.
Wyruszyliśmy późno, bo około 11.30 i kontynuowaliśmy jazdę R9 do Gostynia. Tam napotkaliśmy spore trudności: zgubiliśmy szlak (swoją drogą fatalnie oznaczony) i musieliśmy wjechać na ruchliwą wojewódzką 434 prowadzącą do Śremia. Podzieliliśmy ekipę na dwie dwuosobowe drużyny, aby ułatwić samochodom wyprzedzanie. Wkoło nas szalały tiry. Kiedy wreszcie dotarliśmy do Śremia, robiło się już późno i należało poszukać noclegu. Zboczyliśmy na wojewódzką 310 i w pobliskiej miejscowości zaczęliśmy wypytywać o miejsce dogodne do rozbicia namiotu. Oto fragmenty rozmowy z pewnym gospodarzem domu:

My: Dzień dobry, czy orientuje się pan może, gdzie tutaj w okolicy można by rozbić namiot?
Gospodarz: Tutaj w parku jak się rozbijecie to będziecie mieli pełną kulturę. Sklepik, toaleta, kultura. Tylko niestety dyrektor skończył pracę o 16.00, więc musicie jutro przyjechać to się rozbijecie. Bo sprzątaczki was nie wpuszczą.
My: Ale my szukamy noclegu na dzisiaj.
Gospodarz: Dziś nie da rady, bo dyrektor już skończył pracować. Jutro pracuje chyba od 10.00. Przyjedźcie jutro, to będziecie mieli pełną kulturę. Tu sklepik, tu toaleta, kultura.
Żona gospodarza: A skąd wy w ogóle jesteście?
My: Z Wrocławia.
Gospodarz: Ja p*****le!
Po długich deliberacjach udało się nam uzyskać informację o potencjalnym miejscu noclegowym w pobliskiej Górze. Na odjezdnym nasz rozmówca dodał:
Gospodarz: Jakbyście jutro przyjechali, to byście mieli kulturę. Tu sklepik, tu toaleta, pełna kultura.

W Górze nic nie znaleźliśmy, więc ruszyliśmy dalej do pobliskiego Jaszkowa. Pojechaliśmy za drogowskazem „Noclegi na plebanii” i ni stąd ni zowąd nagle natrafiliśmy na słynne Centrum Hipiki. W gigantycznym ośrodku odbywał się wakacyjny obóz i wszędzie roiło się od małych dziewczynek z kucykami. Jednak nigdzie nie mogliśmy znaleźć opiekuna czy dyrektora. W końcu odnalazłem kierownika - pana Antoniego, który zezwolił nam na rozbicie namiotów na polanie tuż nad Wartą. Widać, był tam szefem wszystkich szefów, ponieważ czuć było respekt w głosie nocnego stróża (który zjawił się wieczorem), gdy oznajmiliśmy triumfalne: „Mamy pozwolenie od pana Antoniego”.

Dzień 3: Jaszkowo – Rościnno (87 km)

Dziś na trasie mieliśmy Poznań.
Rano spakowaliśmy manatki i opuściliśmy gościnną stadninę. Droga do stolicy Wielkopolski nie sprawiła nam zbytnich problemów. Na miejscu zwiedziliśmy pobieżnie Stare Miasto, zwłaszcza Rynek, a także Ostrów Tumski, w tym katedrę i słynną złotą kaplicę z grobami Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Zahaczyliśmy o poznańskie TESCO i ruszyliśmy wojewódzką 196, aby zanocować w miejscowości Skoki nad jeziorem Budziszewskim.
Po drodze spotkała nas niemiła niespodzianka. Gdy nie chcąc kontynuować jazdy ruchliwą drogą wojewódzką zboczyliśmy na równoległe do niej biegnącą małą drogę asfaltową, napotkaliśmy na niewielką rzeczkę. 196-tka wznosiła się wówczas na wiadukcie 20 metrów nad nami. Powrót na nią byłby strasznie uciążliwy i oznaczałby wtaczanie rowerów pod duże wzniesienie i cofnięcie się o kilka kilometrów. Początkowo chcieliśmy odczepić bagaże i przenieść wszystko przez rzeczkę, ale pomysł upadł, gdy Maciek sprawdził jej głębokość. Na szczęście znaleźliśmy schody prowadzące na górę i udało nam się wnieść po nich rowery. Operacja kosztowała nas dużo czasu i wysiłku.
W Skokach spytaliśmy pierwszej lepszej osoby o dobre miejsce do rozbicia namiotów. Prawdopodobnie akurat trafiliśmy na sołtysa, bo gościu był bardzo dobrze ubrany i znał świetnie zakamarki miejscowości. Przesunęliśmy się do Rościnna i zaczęliśmy szukać najlepszej placówki. Jeden z zapytanych przez nas ludzi wyrażał się w dość specyficzny sposób, a mianowicie co drugie słowo wrzucał wymięte „kułła!”. Z jego monologu wyłowiliśmy jednak to, co przydatne i ostatecznie rozbiliśmy się w miejscu, gdzie nocowało też wielu wędkarzy.

Dzień 4: Rościnno - Dźwierszno Wielkie (81 km)

O 10.15 byliśmy już gotowi do drogi. Pagórkowatość terenu gwałtownie wzrosła, dlatego jazda zrobiła się bardzo męcząca. Zgodnie z prawem Murphy’ego wiatr wiał nam oczywiście w twarz.
Jakoś przewlekliśmy się przez Wągrowiec i Gołańcz, a potem powoli dotoczyliśmy się do Wyrzyska. Naszym celem miały być małe jeziorka blisko Łobżenicy i Dźwierszna. Niestety, trasa tam poprowadziła nas przez wiejskie drogi gruntowe. Jechaliśmy przez pola i pastwiska, mijaliśmy pasące się krowy i owce. Było ciężko, ale ostatecznie dotarliśmy do celu. Rozbiliśmy się nad jeziorem Stryjewo na terenie dosyć bagnistym. Zawartość komarów w 1 dm3 powietrza znacząco przekraczała normę.

Dzień 5: Dźwierszno Wielkie – Charzykowy (70 km)

Rano ledwo wyrobiliśmy na mszę o 10.00 w miejscowym kościele (po uprzedniej kąpieli w jeziorze Stryjewie). W dodatku ksiądz zbombardował nas guzik nas obchodzącymi ogłoszeniami duszpasterskimi dotyczącymi wiejskiej parafii. Po mszy zjedliśmy późne śniadanie. Silnie prażące słońce oraz późna godzina odjazdu zapowiadały dzień kryzysowy. Czekała nas uciążliwa droga do Chojnic. Podczas jazdy wielokrotnie zatrzymywaliśmy się, by nabrać sił w cieniu. Pożywne banany dodawały nam energii.
W Pamiętowie zboczyliśmy z 241, skracając drogę do Chojnic. Tam zrobiliśmy tradycyjne zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie. Byliśmy bardzo zmęczeni i szybkie znalezienie noclegu było wskazane.
Na szczęście trafiło się przepiękne jezioro Charzykowskie – pełne wakacjuszy i ośrodków wypoczynkowych. Pomimo ryzyka natrafienia na miejscową straż miejską postanowiliśmy rozbić się „na dziko”. Po orzeźwiającej kąpieli w jeziorze i krótkiej grze w ringo pod osłoną nocy rozstawiliśmy namioty. Tego dnia jechaliśmy choć kawalek przez aż trzy województwa: Wielkopolskie, Kujawsko-Pomorskie i Pomorskie.

Dzień 6: Charzykowy – Jasień (81 km)

Dziś od samego rana czekała nas ciężka jazda pod górę, gdyż Charzykowy są położone dość nisko względem drogi 212 mającej poprowadzić nas do Bytowa. Na trasie znów było pełno pagórków, ale przynajmniej nie dokuczało nam już słońce. Narzuciliśmy sobie bardzo ostre tempo jazdy, rozwijając niekiedy zabójcze 27 km/h. Po każdym 10-kilometrowym odcinku robiliśmy dłuższą przerwę. Co ciekawe, nazwy okolicznych miejscowości miały podwójne nazwy, bo jedną w gwarze kaszubskiej.
Bardzo zmęczeni dojechaliśmy wreszcie do Bytowa. Wahaliśmy się czy kontynuować jazdę wojewódzką 212, przy której mogły wystąpić problemy ze znalezieniem noclegu, czy zahaczyć o jezioro Jasień wydłużając trasę o kilka kilometrów. Problem rozwiązał miejscowy pijaczek-obieżyświat, który bardzo dobrze znał te rejony. Był bardzo sympatyczny i podchodził do nas aż trzy razy, dając cenne wskazówki co do drogi.
W Jasieniu funkcjonowała dobrze rozwinięta baza noclegowa, dzięki czemu okazyjnie znaleźliśmy pole namiotowe kosztujące nas jedynie 10 złotych od osoby. Gospodarz dysponował także dużym wojskowym namiotem, w którym rozbiliśmy się, co uchroniło nas przed deszczem.

Dzień 7: Jasień – Łeba (74 km)

To ostatni dzień naszej wyprawy. W powietrzu czuć już nadmorską bryzę, a Bałtyk znajduje się niecałe 80 kilometrów przed nami.
Nie spieszyliśmy się rano, bo nawet gdybyśmy wyruszyli późno, zdążylibyśmy spokojnie dojechać przed zachodem słońca. Przed śniadaniem miał miejsce zabawny incydent. Krzycha zaatakowały… łabędzie. Zajęły nasz pomost, na którym spożywaliśmy wczoraj posiłek i nie zamierzały odpuścić. Przy użyciu manewrów: obejścia, a zwłaszcza odwrotu udało nam się je w końcu odpędzić.
W miejscowym sklepie zrobiliśmy zakupy przysłuchując się gwarze kaszubskiej kasjerek. Potem skierowaliśmy się na drogę do Lęborka i wróciliśmy na wojewódzką 212, która zaprowadziła nas prosto do miasta. Po drodze było oczywiście mnóstwo wzniesień. Generalnie tendencja trasy była taka: im bliżej celu, tym więcej pagórków, więc pod samą Łebą spodziewaliśmy się Alp.
W Lęborku pojawiły się wreszcie drogowskazy na Łebę. Była zaledwie 32 km przed nami. Pełni animuszu ruszyliśmy, by dopiąć celu. Długo jechaliśmy pofałdowaną ścieżką rowerową pod wiatr, by po minięciu Wicka nareszcie ujrzeć tabliczkę „Łeba”. Od razu wjechaliśmy na zatłoczoną plażę pełną wczasowiczów.

Czas na zasłużony wypoczynek nad Bałtykiem.

W Łebie spędziliśmy kilka dni. Wypoczęliśmy, choć niezbyt poplażowaliśmy, bo wiały bardzo silne wiatry i ciężko było wytrzymać na piasku, skończyły się też upały. Warto jeszcze odnotować, że w czwartek 23.08 Maciek dla rozrywki szarpnął się na Hel i z powrotem, pobijając tym samym swój życiowy rekord przejechanych jednego dnia kilometrów na rowerze (232 km - ale bez sakw). Do domu wróciliśmy pociągiem z Ustki - dostaliśmy się tam plażą, co dla jednych było chyba najpiękniejszymi chwilami wyprawy, a dla innych katorgą ; )

Berlin 2012 wakacje cz.3

Podsumowanie

Była to już druga po Pradze tego typu wyprawa w moim życiu i również uważam ją za udaną. Przemierzyliśmy dużą część Polski i Niemiec, zwiedziliśmy nowe i kompletnie nieznane przez nas obszary i miasta (Puszcza Rzepińska, Świebodzin, Frankfurt nad Odrą, Berlin, region Spreewald, Chociebuż), przeżyliśmy ciekawe przygody, spędziliśmy miły tydzień w swoim towarzystwie, poznając się lepiej nawzajem.

Udowodniliśmy, że nie trzeba wcale wielkich pieniędzy, by podróżować i 20 złotych dziennie w zupełności wystarcza na zaspokojenie potrzeb człowieka. Spanie w parkach i lasach, mycie się w jeziorach i na stacjach benzynowych czy żywienie się przeważnie chlebem, nutellą, białym serem i owocami pokazuje, że jeśli naprawdę chce się oszczędzać, to jest to możliwe. Egzystowaliśmy w zgodzie z naturą, staraliśmy prowadzić się ekonomiczny i ekologiczny tryb życia, nie zaśmiecaliśmy terenów zielonych, nie niszczyliśmy przyrody, która dawała nam schronienie i pomagała przetrwać.

Starałem się korzystać z doświadczeń, jakie wyniosłem z wyprawy do Pragi. Nie wszystko udało się tak, jakbyśmy tego chcieli, ale do dużych plusów zaliczyłbym przede wszystkim brak większych kłopotów z trasą. Wybieraliśmy głównie dobrze oznakowane szlaki, przede wszystkim drogi wojewódzkie, w ostateczności fragmenty krajowych, rzadko przedzieraliśmy się przez lokalne ścieżki. Dzięki temu zazwyczaj nie gubiliśmy się i dobrze wiedzieliśmy, którędy mamy jechać.

Byliśmy także lepiej zaopatrzeni w mapy, przynajmniej po polskiej stronie – mieliśmy mały samochodowy atlas drogowy naszego kraju. Za granicą sprawdzaliśmy nasze położenie w mapach na stacjach benzynowych, a w Berlinie oprócz map na każdym przystanku komunikacji miejskiej zrobiliśmy zdjęcie mapie z zaznaczonymi zabytkami, wobec czego mieliśmy ją zawsze przy sobie w pamięci i na ekranie aparatu fotograficznego.

Staraliśmy się również wcześnie dość wstawać, by mieć jak najwięcej czasu na jazdę bądź zwiedzanie. Zazwyczaj zrywaliśmy się z naszych legowisk między 7.00 a 9.00, dwukrotnie zrobiliśmy to nawet wcześniej. W większości przypadków nie było to dla nas kłopotem, ponieważ kładliśmy się najpóźniej o 23.00, tak więc mieliśmy odpowiednio wiele godzin na wyspanie się.

Warto wspomnieć w podsumowaniu o wielkim szacunku, jakim darzony jest w Berlinie rowerzysta i o łatwości, z jaką może się on przemieszczać swoim jednośladem praktycznie po całym mieście. Wzdłuż niemalże wszystkich ulic w centrum i głównych drogach poza nim biegną ścieżki rowerowe, połączone w jedną spójną sieć. Każde skrzyżowanie wyposażone jest w specjalne światła dla cyklistów i strzałki warunkowej jazdy dla nich w różnych kierunkach. Na ulicach wymalowane są specjalne pasu ruchu, po których często poruszają się całe tabuny miłośników dwóch kółek. Nikt tam nie obawia się jazdy obok samochodów, gdyż kierowcy wykazują się zazwyczaj dużą kulturą i zrozumieniem praw oraz możliwości kolarzy. Uważam, że Wrocław mógłby się od Berlina w tej dziedzinie wiele nauczyć.

Podczas wyprawy spotkaliśmy wiele miłych i uczciwych osób, które w większym lub mniejszym stopniu pomogły nam w podróży. Do grona tego należą zwłaszcza: starsi państwo z Sobczyc, którzy ugościli nas pod swoim dachem, sklepikarka z Hammer, która podarowała nam 6 brzoskwiń, sprzedawczyni z Lipnej, która zrobiła nam kanapki czy przypadkowo napotykani niemieccy i polscy mechanicy, dzięki którym sprawniej szły nam wymiany zepsutych dętek.

Do minusów wyprawy zaliczyłbym:
·         niepewną i zmienną pogodę. Gorące słońce i niebieskie niebo co chwila przeplatały się z ulewnymi chmurami i porywistym wiatrem. Deszcz zatrzymywał nas podczas jazdy, moczył rzeczy w nocy.
·         Różnej jakości polskie drogi, po których nigdy nie wiadomo, czego można było się spodziewać. Drogi wojewódzkie, przede wszystkim nr 313 i 350 z równego asfaltu niespodziewanie potrafiły przechodzić w dziurawy bruk i kamienie, na których sakwy o mało co nie odpadały nam od bagażnika.
·         Niechęć ludzi do przyjmowania nas na swoich działkach i ogródkach – rozumieliśmy te obawy, jednak i tak były one dla nas nieco smutne i demotywujące.
·         Nasze – trzeba przyznać – zbyt słabe przygotowanie. Wyprawa była bardzo spontaniczna i szykowana na szybko, czego efektem była słaba znajomość Berlina (niewiele czytaliśmy o nim), brak map Niemiec, brak informacji o ewentualnych campingach na trasie, mała ilość zabranych narzędzi, nie najlepszej jakości namiot i zapięcia do rowerów. Nie ulega wątpliwości, że mieliśmy dużo szczęścia i przypadku, dzięki któremu wszystko przebiegło dobrze i bezpiecznie.

Mamy głęboką nadzieję, że kolejne wyjazdy, o ile do nich dojdzie, będą jeszcze lepsze, a  wszystkie niedociągnięcia zostaną poprawione i będziemy dążyć do „podróżniczej doskonałości”. Najbliższą zaplanowaną wyprawą jest eskapada nad Bałtyk (Wrocław-Łeba, 530 km), na którą zamierzamy wyruszyć 15 sierpnia, tym razem w większym, bo 5-osobowym gronie. Jedyne, czego nam brakuje, to sponsorów, dzięki którym moglibyśmy częściej jeździć, więcej zwiedzać, poznawać dalsze rejony świata.

Wyprawa w liczbach

przejechane kilometry / czas spędzony na rowerze (hh:mm)
dzień I – 125 / 06:55
dzień II – 144 / 08:02
dzień III – 125 / 07:44
dzień IV – 67 / 05:45
dzień V – 67 / 04:57
dzień VI – 129 / 07:46
dzień VII – 172 / 10:09
dzień VIII – 82 / 04:26

łączny dystans: 911 km, średnio 113,9 km dziennie
wyłączając dni IV i V (zwiedzanie Berlina) średnio 129,5 km dziennie

łączny czas jazdy: 55 godzin 44 minuty, średnio 6 godzin 58 minut dziennie

średnia szybkość podczas całej wyprawy: 16,3 km/h, największa VIII dnia – 18,5 km/h, najmniejsza IV dnia – 11,3 km/h


moje wydatki (w złotych / w euro)
dzień I – 8,20 / 0
dzień II – 10,72 / 0
dzień III – 14,10 / 0,71
dzień IV - 0 / 10,30
dzień V – 0 / 6,90
dzień VI – 0 / 4,95
dzień VII – 19,90 / 2,25
dzień VIII – 6,70 / 0

całkowity wydatek: 59,62 zł oraz 24,91 euro

przeliczając wszystko na złotówki, łącznie wydałem 163 zł, czyli średnio 20,38 zł dziennie
wyłączając zakup pamiątek ( 2,25 euro) i dodatkowych baterii do aparatu ( 4,95 euro) wydałem na jedzenie i picie 133,12 zł, czyli średnio 16,64 zł dziennie


[kupując pożywienie dbaliśmy o możliwie równy rozkład kosztów i dzieliliśmy się nim, w przypadku Roberta, który nie prowadził tak dokładnych statystyk, wydatki powinny wyglądać zatem podobnie] 

Berlin 2012 wakacje cz.2

Dzień V – poniedziałek 16 lipca
Do ciekawszych nocnych wspomnień należą z pewnością tajemniczy jegomość jeżdżący po parku na rowerze o 2.30 i lis, który najpierw przegryzł pasek w kasku Roberta, a następnie chciał go ukraść. Oraz, bym zapomniał, godzinny deszcz – rano znów wszystko było mokre...
Dzień rozpoczął się jednak słonecznie. Rozłożyliśmy nasze rzeczy, aby choć częściowo się wysuszyły, a w międzyczasie zjedliśmy nasze tradycyjne śniadanie – chleb z białym serem. Wkrótce wyjechaliśmy z parku, mijając po drodze Zamek Bellevue – siedzibę prezydenta Niemiec. Na stacji benzynowej zwyczajowa poranna toaleta, potem długa jazda na zachód. Celem: stadion olimpijski, główna arena zmagań zawodników z całego globu w 1936 roku, ostatnio rozgrywano tam finał piłkarskich Mistrzostw Świata 2006. Po obejrzeniu stadionu i przemknęliśmy obok znanych terenów targów z kopią paryskiej Wieży Eiffla, następnie wspięliśmy się na czubek Kolumny Zwycięstwa, oglądnęliśmy Reichstag z jego słynną szklaną kopułą (tylko z zewnątrz - do wejścia zbyt długie kolejki, niezbędna wcześniejsza rejestracja), siedzibę kanclerza, nowoczesny dworzec główny i oryginalną halę wystawową zwaną Domem Kultur Świata. Po obiedzie – kiełbaska z bułką za 1,35 euro na Alexanderplatz – wymuszonym przelotnymi opadami deszczu zwiedziliśmy Nikolaiviertel, czyli dzielnicę z odbudowaną średniowieczną starówką oraz najstarszym kościołem w mieście, wylegiwaliśmy się na trawie w Lustgarten i przejechaliśmy się raz jeszcze Unten den Linden do placu 18 Marca. Na koniec naszej wizyty w Berlinie kupiliśmy drobne upominki dla rodziny i znajomych i już mieliśmy wyjeżdżać z centrum, jednakże na około pół godziny zatrzymała nas kolejna potężna ulewa.  Gdy deszcz przeszedł, jak najszybciej staraliśmy wydostać się z miasta, pędząc w kierunku południowo-wschodnim, by jeszcze przed zachodem słońca znaleźć miejsce do spania w jednym z podberlińskich miasteczek. Niestety, mimo naszego mocnego pedałowania Berlin ciągnął się niemiłosiernie, a gdy po 20 kilometrach jazdy nadeszła godzina 22.00 oraz dodatkowo zdaliśmy sobie sprawę, że pomyliliśmy drogi i sporo czasu zajęłoby nam szukanie właściwego szlaku, postanowiliśmy rozwiązać te kłopoty już rano. Zaszyliśmy się w krzakach w niewielkim lasku, może parku, na przedmieściach i udaliśmy się na zasłużony spoczynek.

Dzień VI – wtorek 17 lipca
Noc tradycyjnie deszczowa, poranek – pochmurny, śniadanie – jak zwykle chleb z twarogiem. Mokre śpiwory i namiot nie miały szans na wyschnięcie, gdyż szybko zapakowaliśmy je do sakw i ruszyliśmy na południe. Tym razem wiatr był naszym sprzymierzeńcem. Chcieliśmy to wykorzystać i wrócić do Wrocławia w zaledwie dwa dni. Zza chmur wkrótce wyszło słońce, tym przyjemniej pedałowało się więc przez malownicze pola i lasy niemiecką drogą nr 179, przechodzącą dalej w okolicach Luebben w 320, a następnie - w Lieberose - w 168. Uznaliśmy bowiem, że wrócimy do kraju inną trasą, niż jechaliśmy do Berlina, aby poznać nowe tereny, przede wszystkim Park Mużakowski, (największy park stylu angielskiego w Polsce i w Niemczech, pierwszy w Polsce geopark przyjęty do Światowej Sieci Geoparków, w 2004 r. wpisany na Listę światowego dziedzictwa UNESCO), zwiedzić inne miasta, dłużej cieszyć się komfortem jazdy po równych niemieckich szosach. Za cel maksimum dnia obraliśmy granicę w Bad Muskau, cel minimum – Chociebuż. Przeliczyliśmy się jednak i szczęśliwie, dopiero po zmroku, dotarliśmy jedynie do Cottbus. Zmarnowaliśmy w trasie kilka cennych godzin – przez bardzo długi postój regeneracyjny (na banany z czekoladą), przerwy spowodowane przelotnymi mocnymi opadami deszczu oraz problemy z rowerami, w tym zmianę przebitej dętki. Jak to mówią, nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - dzięki opóźnieniom mogliśmy podziwiać tak wspaniały widok, jak zachód słońca nad otoczonym polami słoneczników jeziorem Teufelsteich, po którego tafli pływało stado łabędzi, a na horyzoncie pośród czerwonego nieba kłębiły się ogromne białe chmury – dym z gigantycznych kominów. W Chociebużu byliśmy o 22.30, szybko ulokowaliśmy się w zakamarkach miejskiego lasu i poszliśmy spać.

Dzień VII – środa 18 lipca
Wstaliśmy już o 4.30, a o 6.00 opuściliśmy miasto, zwiedzając wcześniej o świcie jego najbardziej zabytkową część. Towarzysząca nam niewielka mżawka nie stanowiła dla nas przeszkody, gdyż postanowiliśmy, że do północy pokonamy około 230 kilometrów i następną noc spędzimy już w domach. Byliśmy mocno zmotywowani i wiedzieliśmy, że nic nas nie powstrzyma... no, może poza coraz mocniejszymi ulewami i następną przebitą dętką, tym razem w rowerze Roberta. Krótka noc i niewielka ilość snu również dawała się we znaki. Było dopiero południe, kiedy przejechaliśmy most na Nysie Łużyckiej i w Łęknicy powróciliśmy na polską ziemię. Wojewódzką 350, która miejscami miała gorszą nawierzchnię niż drogi na moim osiedlu, przez Przewóz, Gozdnicę i Osiecznicę pedałowaliśmy w stronę Bolesławca, gdzie zajechaliśmy około godziny 18. Po posiłku – kebabie – ruszyliśmy w stronę Złotoryi, do której zawitaliśmy przed 20. Mieliśmy w nogach już 172 km i po burzliwej dyskusji uznaliśmy, że najlepszym pomysłem będzie jednak spędzić w podroży jeszcze jedną noc, a do Wrocławia dojechać następnego dnia. Namiot rozbiliśmy wśród drzew nad rzeką nieopodal popularnego złotoryjskiego zalewu.


Dzień VIII – czwartek 19 lipca

Wieczorne bezchmurne niebo okazało się tylko złudzeniem, gdyż rankiem ziemia wokół namiotu była oczywiście mocno podmokła. Nie przejmowaliśmy się jednak tym, wstaliśmy już o 5.30, szybko spakowaliśmy się i ruszyliśmy do oddalonej stamtąd o 19 km Legnicy, gdzie zjedliśmy śniadanie. Za Legnicą Robert znów złapał gumę, w trwającej ponad godzinę naprawie mieliśmy trochę kłopotów i we wsi pomógł nam pewien sympatyczny starszy miejscowy pan mechanik. Korzystając z jego wskazówek co do drogi, nie „tłukliśmy się” przez następne wioski słabej jakości drogami, tylko w najprostszy możliwy sposób dojechaliśmy do krajowej 94, by po kilkudziesięciu minutach pedałowania na niej znaleźć się w Środzie Śląskiej. Do domu, czyli Leśnicy, pozostało ostatnie 20 kilometrów. Dystans ten okazał się wspaniałym zwieńczeniem naszej 900-kilometrowej podróży przez pół Europy. Pchani w plecy silnym wiatrem na równym asfalcie z łatwością utrzymywaliśmy prędkość ponad 30 km/h, by miejscami rozwijać ją nawet do 42 km/h, co w rowerze górskim na płaskim terenie i z 20-kilogramowym bagażem było dla mnie sporym osiągnięciem. Bez wielkiego wysiłku delektowaliśmy się tym niezwykłym uczuciem i z uśmiechem na ustach pędziliśmy do bram miasta. Na miejsce, z którego wyruszaliśmy na wyprawę, dojechaliśmy o 13.00, po dokładnie tygodniu i 4 godzinach. Licznik wskazywał 911 km niezapomnianych przygód za cenę łącznie 163 złotych.

Berlin 2012 wakacje cz.1

Tutaj ja nie uczestniczyłem niestety :(. No ale chłopaki pokazali jak można tanio podróżować :P.

Jak to nasz "finansista" powiedział, skrobnął coś na szybko. I wyszło tego trochę, więc dzielę na 3 części.

Wyprawa rowerowa Wrocław – Berlin – Wrocław (12-19.07.2012 r.)

Kolejna stolica zdobyta

czyli jak przemierzaliśmy Europę za 20 zł dziennie – relacja z wyprawy

Wakacje w pełni, słońce praży, za oknem zielono – okoliczności zachęcają do ruszenia się z domu i spędzenia czasu w sposób inny niż na co dzień. Wraz z kolegą – tym razem był to przyjaciel z poprzedniej szkoły Robert Gmys -  postanowiliśmy zwiedzić świat na dwóch kółkach. Ustaliliśmy sobie trzy nadrzędne zasady, których sztywno się trzymaliśmy: miało być tanio, sportowo i ciekawie! Oto relacja z wyprawy do Berlina, jaką odbyliśmy w środku lipca.

Dzień I – czwartek 12 lipca
Przywitał nas całkiem dobrą pogodą -  20 stopni, pochmurno, ale nie padało, wiał tylko utrudniający jazdę średnio mocny wiatr z zachodu. Wyjechaliśmy z Wrocławia o 9.00 drogą krajową nr 94. Do jej plusów zaliczyłbym równą nawierzchnię i miejscami szerokie asfaltowe pobocza, do minusów jednak – zwężenia i wysokie krawężniki w wioskach, przez które przebiega szosa. Mimo wszystko bez problemów dojechaliśmy po nieco ponad godzinie jazdy do Środy Śląskiej, gdzie po krótkim objechaniu starego miasta skręciliśmy na północ w boczne drogi, aby po kolejnej godzinie, przekraczając w międzyczasie Odrę, dotrzeć do Lubiąża. W słynnym klasztorze i przylegających do niego terenach odbywał się tam akurat znany SLOT Art Festival. Szczęśliwie udało nam się przemknąć obok wolontariuszy pilnujących wjazdu mimo nieposiadania specjalnych festiwalowych plakietek, mogliśmy zatem w ciekawym miejscu przeczekać przelotny deszcz, poobserwować wszystko i spotkać się z kilkoma obecnymi tam znajomymi. Wkrótce ruszyliśmy dalej, w Ścinawie pięknym mostem powróciliśmy na lewy brzeg drugiej największej rzeki w Polsce, w pełnym słońcu kontynuowaliśmy jazdę drogami wojewódzkimi i lokalnymi, mijając kolejne miasteczka, wioski oraz zbiorniki wodne, jak np. największy w Europie zbiornik odpadów poflotacyjnych Żelazny Most koło Rudnej. Za cel jazdy tamtego dnia obraliśmy Głogów. Gdy byliśmy ok. 20 km od niego, z północnego zachodu zaczęły napływać ogromne ciemne chmury, zwiastujące załamanie pogody. Podjęliśmy ryzyko, które nam się opłaciło – gdy około godziny 18.30 wjeżdżaliśmy na głogowski rynek, z nieba spały pierwsze krople deszczu. Wykorzystaliśmy ten czas na posiłek, a gdy niewielkie opady przeszły, wyjechaliśmy z miasta w celu poszukiwania noclegu. Znaleźliśmy go w wiosce Sobczyce, w swoim domu ugościli nas pewni mili starsi państwo, których poznaliśmy przypadkowo na ulicy.

Dzień II – piątek 13 lipca
Wypoczęci z samego rana ochoczo wsiedliśmy na nasze „rumaki” i opuściliśmy wioskę. Była dopiero 8.30, ale nie mogliśmy spać dłużej i nadużywać gościnności naszych gospodarzy, którzy wybierali się na jagody. Wojewódzką 319 w kilkadziesiąt minut dojechaliśmy do Sławy, przekraczając po drodze granicę Dolnego Śląska i lubuskiego. Tam na rynku zjedliśmy śniadanie: chleb z nutellą. Nie  marnowaliśmy czasu i szybko ruszyliśmy w dalszą drogę na północ, mijając m.in. Kargową czy Babimost, wjeżdżając też krótko na teren województwa wielkopolskiego. Pogoda była podobna jak dzień wcześniej, wiatr nie przeszkadzał, nie czuliśmy się zmęczeni. Euforię i zastrzyk sił wywołało w nas ujrzenie na horyzoncie tuż przed godziną 15 jednej z głównych atrakcji całej naszej wyprawy – monumentalnego pomnika Chrystusa w Świebodzinie. Punktualnie o trzeciej zajechaliśmy do jego stóp. Rzeczywiście robi on wrażenie swoją wielkością, prawdziwie góruje nad okolicą, jest widoczny z odległości wielu kilometrów. Krótka sesja fotograficzna, drobne zakupy w znanym z dowcipów „najstarszym na świecie” Tesco i wskakujemy na krajową „dwójkę”, by opuścić ją po kilkunastu kilometrach, minąwszy uprzednio jezioro Niesłysz. Słońce powoli chyliło się już ku zachodowi, więc rozglądaliśmy się za miejscem na nocleg. Znaleźliśmy je w samym sercu Puszczy Rzepińskiej, kiedy to zdenerwowani i zrezygnowani ciągłym błądzeniem po okolicznych brukowanych drogach, szutrowych dróżkach i piaszczystych ścieżkach oraz niemożnością dogadania się i zrozumienia pokręconych wskazówek miejscowych ludzi rozbiliśmy namiot w środku lasu. Nasza pierwsza noc na dziko.

Dzień III – sobota 14 lipca
Podczas snu szczęśliwie obyło się bez złych przygód i ataków dzikich zwierząt, niestety jednak padało, wobec czego namiot, a także części śpiworów dotykające jego ścianek, przemokły. Wcześnie, bo już o 7.30 złożyliśmy nasze obozowisko i ruszyliśmy w dalszą drogę przez puszczę. Po blisko godzinie jazdy w piachu i kamieniach dotarliśmy wreszcie do miasteczka Debrznica, skąd drogą wojewódzką ruszyliśmy na północy-zachód do Rzepina. Tam wyczerpani zjedliśmy upragnione śniadanie – chleb z twarogiem – oraz wykąpaliśmy się na stacji benzynowej. Od granicy dzieliło nas tylko 25 km. Wtem zza chmur wyszło słońce i zrobiło się ciepło, wobec czego ochoczo nacisnęliśmy na pedały pomimo po raz kolejny uprzykrzającego nam życie, tym razem bardzo mocnego, wiatru w twarz. Kilka minut po trzynastej przekroczyliśmy most w Słubicach-Frankfurcie nad Odrą i dumnie postawiliśmy stopy na niemieckiej ziemi. Teraz do Berlina brakowało nam zaledwie 86 kilometrów. „Co to dla nas?” - pomyśleliśmy i z zamiarem wjechania do stolicy jeszcze przed zachodem ruszyliśmy w głąb kraju. Wiatr szybko zweryfikował jednak nasze plany i nie dawał za wygraną, chociaż w różny sposób staraliśmy się go pokonać – dopalaczami w postaci bułek z bananami i nutellą, aerodynamicznymi pozycjami na rowerach czy taktyką zmian na prowadzeniu naszej dwójki. „Dymaliśmy” niemiecką krajową „piątką”, jednak ruch na niej nie był duży oraz, co warto podkreślić, przez większość trasy obok szosy biegła szeroka asfaltowa ścieżka rowerowa (!). Dojechaliśmy tego dnia do przedmieść Berlina; byliśmy około 20 km od centrum, kiedy zapadł zmrok i postanowiliśmy przespać się w lasku w miejscowości Vogelsdorf.

Dzień IV – niedziela 15 lipca
Chociaż w nocy oczywiście padało, niedziela przywitała nas pięknym słońcem. Dopiero o 9.00 upakowaliśmy wszystkie rzeczy i złożyliśmy namiot, a następnie zjedliśmy śniadanie – chleb z twarogiem – oraz wykonaliśmy podstawowe czynności higieniczne zwane poranną toaletą na stacji benzynowej. Nadszedł czas na triumfalny wjazd do Berlina! Gdy jednak tylko przekroczyliśmy granicę miasta, rozpętała się nagle wielka ulewa, która przetrzymała nas blisko godzinę pod dachem jednego z centrów handlowych. Po niej znów przejaśniło się i szerokim traktem pedałowaliśmy prosto aż do samego Alexanderplatz. Tam zrobiliśmy postój w McDonald'sie, gdzie dzięki sprytnemu sposobowi za nieduże pieniądze napoiliśmy się oraz przebraliśmy się w „miejskie” ubrania – obcisłe kolarskie spodenki ustąpiły miejsca jeansom, a sportowe koszulki – T-shirtom Śląska Wrocław i marynarce. Jako że będziemy mogli spędzić w Berlinie 2 dni, pierwszy postanowiliśmy przeznaczyć na rekonesans i ogólne poznanie miasta. Zrezygnowaliśmy ze zdeponowania naszych bagażów w specjalnych przechowalniach na dworcu, gdyż uznaliśmy to za niepotrzebny wydatek, podróżowaliśmy po mieście zatem z całym ekwipunkiem, co nie stanowiło jednak większego problemu. Posiadaliśmy krótki przewodnik po najważniejszych miejscach w Berlinie, który wydrukowałem jeszcze w domu. Dodatkowe informacje wyczytywaliśmy na porozstawianych po całym mieście tabliczkach, podobnie było z mapami, znajdowały się one również na każdym przystanku komunikacji miejskiej. Główną arterią przemieszczaliśmy się na zachód, oglądając kolejno: znane miejsce spotkań Zegar Czasu, najwyższy obiekt w Niemczech - wielką Fernsehturm, słynny czerwony ratusz, gotycki kościół mariacki, Wyspę Muzeów, Forum Fridericianum. Minąwszy najsłynniejsze skrzyżowanie Berlina z lat międzywojennych (z Friderichstrasse), aleją Unten den Linden dojechaliśmy na plac Paryski pod Bramę Brandenburską, gdzie obowiązkowo zrobiliśmy sobie zdjęcia pod symbolem stolicy naszych zachodnich sąsiadów. Kontynuowaliśmy naszą jazdę ulicą 17 Czerwca. wzdłuż parku Tiergarten, objechaliśmy rondo z górującą nad nim Siegersaule (Kolumną Zwycięstwa), by na placu Ernsta Reutera skręcić w stronę pałacu Charlottenburg, największego i najlepiej zachowanego pałacu Hohenzollernów w Berlinie. Zabytek ten i położony przy nim wspaniale zadbany ogród oraz park niesamowicie ujęły nas swoim pięknem. Po chwili relaksu ruszyliśmy w drogę powrotną, udaliśmy się w stronę bram wejściowych do zoo, ogrodu jedną z największych ilości gatunków zwierząt na świecie, rzuciliśmy okiem na biurowiec ze słynnym znakiem Mercedesa na dachu - Europa Center, by następnie mijając skąpane w blaskach zachodzącego słońca wieżowce placu Poczdamskiego i pomnik pomordowanych Żydów, zatoczywszy wielkie koło, znaleźć się ponownie w McDonald'sie na Alexanderplatz. Byliśmy zmęczeni i spragnieni po całodziennej wycieczce, siedzieliśmy zatem w wygodnych wiklinowych fotelach, patrzyliśmy zna gwarny plac, zapadający nad miastem zmrok i delektowaliśmy się chwilą, popijając z jednego kubka zimną coca-colę.
Kiedy zrobiło się zupełnie ciemno, wybraliśmy się na przejażdżkę po mieście nocą. Przemierzając w spokoju puste ulice, zachwycaliśmy się fantastycznie iluminowaną Aleją Pod Lipami, Friderichsstrasse, Checkpoint Charlie, Bramą Brandenburska czy całą rzeszą innych miejsc, ulic i budynków.

Na nocleg wybraliśmy nieoświetlone zakamarki najsłynniejszego berlińskiego parku, położonego tuż przy Brandenburger Tor i Reichstagu Tiergarten. Nie rozkładaliśmy jednak namiotu, spaliśmy pod gołym niebem. Dla bezpieczeństwa – na zmianę, po 4 godziny, gdy jeden „kimał”, drugi pilnował interesu.

Praga 2012 cz.2

Dzień III

            Rozpoczął się od przykrej niespodzianki, gdyż kompletnie zapomnieliśmy o dacie – 1 maja to święto i wszystkie sklepy są pozamykane. Na śniadanie, zamiast świeżymi bułkami, musieliśmy więc zadowolić się trzema kromkami chleba dla każdego z kawałkiem masła orzechowego, puszką filetów małych rybek, kilkoma wafelkami i kubkiem herbaty. Szybko poskładaliśmy namiot, podziękowaliśmy gospodyni, która nie wzięła od nas za nocleg żadnych pieniędzy i o 11.30, już niestety w upale i słońcu, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
            Na początek musieliśmy pokonać najtrudniejszy chyba odcinek podczas całej podróży – sześciokilometrowy stromy podjazd z Międzylesia pod granicę przez miejscowość Kamieńczyk, na którym różnica wysokości wynosiła aż 300 m. Dumni i zmęczeni na szczycie zrobiliśmy symboliczne zdjęcia, dokumentujące nasz triumfalny wjazd do Czech. Odtąd w dobrych humorach przemierzaliśmy cudnie położone miasteczka, m.in. Ceske Petrovice, Zamberk czy Rychnov, kierując się jasno oznaczonymi cyklotrasami. Droga biegła głównie w dół, więc na ekscytujących zjazdach rozpędzaliśmy się do prędkości przekraczających niekiedy 50 km/h. Po kilku godzinach jazdy zrobiliśmy sobie przerwę na pyszne czeskie naleśniki z dżemem, bitą śmietaną i owocami.
            Gdy opuściliśmy tereny pagórkowate, trafiliśmy na długą równą szosę z szerokim poboczem  - drogę krajową nr 11, prowadzącą prosto do Hradca Kralove, a dalej do Pragi. Zmieniając się na prowadzeniu, pędziliśmy nią ponad 30 km/h przez dobre dwie godziny. Wreszcie mogliśmy się poczuć niczym prawdziwi kolarze w Tour de France. W stolicy kraju hradeckiego byliśmy już o 18.00.
            Po szybkim zwiedzaniu zdecydowaliśmy, że czas poszukać miejsca noclegowego. Uznaliśmy, że jest jeszcze dość wczesna pora, więc bez problemu damy radę odjechać nawet kilkanaście kilometrów za miasto, by przespać się w jakiejś wiosce. 40 km na północ od Hradca położony jest Dvur Kralove nad Labem – miejscowość słynna ze swojego zoo, posiadającego największą kolekcję zwierząt afrykańskich w Europie, a także pierwszego w tej części Europy parku safari. Szczególnie zafascynowany zwierzętami Wojtek nie mógł nie skorzystać okazji odwiedzenia go. Po krótkiej dyskusji postanowiliśmy – jedziemy do Dvoru, powinno nam to zająć nie więcej niż dwie godziny, będzie jeszcze jasno, więc rozbijemy namiot na położonym przy safari campingu.
            Decyzja ta okazała się kolejnym dużym błędem podczas wyprawy. Chcąc skrócić sobie drogę, pierwsze 20 km przebyliśmy czerwonym szlakiem wzdłuż rzeki Łaby – trawa po kolana, wąskie leśne ścieżki, pola kukurydzy, pokrzywy – jednym słowem: masakra. Co gorsza, nie mieliśmy przy sobie już żadnego picia i tylko niewielkie porcje jedzenia. Finisz po krajówce, na miejscu byliśmy tuż przed 22.00 – znów wygłodniali, znów wyczerpani, marzący wreszcie o spokojnym śnie. Niestety, camping był nieczynny. Rozbijanie się na dziko w ciemną noc na zupełnie nieznanym terenie nie wchodziło w grę. Znaleźliśmy tani hostel „Student” i ostatni wolny w nim pokój. Na liczniku 123 km, łącznie 300 w 3 dni.

Dzień IV

            „Nigdzie dzisiaj nie jadę i koniec” - zadeklarował Wojtek po wstaniu z łóżka. Zmęczenie dawało się we znaki, dlatego postanowiliśmy zrobić sobie jeden dzień odpoczynku.
            Przed 11.00 opuściliśmy hostel. Rowery i bagaże przenieśliśmy do ogrodu położonego przy domu przypadkowo spotkanych na ulicy sióstr zakonnych. Należały one do polskiego Zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia i doskonale mówiły w naszym ojczystym języku, więc porozumienie się z nimi nie stanowiło żadnego problemu.
            W tzw. międzyczasie odwiedziliśmy zoo – rzeczywiście poczuliśmy Afrykę w sercu Starego Kontynentu i to nie tylko z powodu imponującej ilości zwierząt, lecz także żaru lejącego się z nieba przez cały dzień. Po południu i wieczorem zwiedziliśmy miasteczko oraz delektowaliśmy się po raz pierwszy na naszej wyprawie słynnym czeskim daniem - smażonym serem – wraz z tamtejszą odmianą Coca Coli – Kofolą. Korzystając z uprzejmości niezwykle przyjaznych sióstr, spędziliśmy w ich ogrodzie w namiocie noc. Noc niezapomnianą z powodu długiej, głośnej i dającej się we znaki burzy z piorunami, ulewnego deszczu oraz... dzikich odgłosów orangutanów z zoo, które znajdowało się tuż za ogrodowym murem.

Dzień V

            Wypoczęci i pełni tęsknoty za rowerem powzięliśmy ambitny plan – 117 km dzielące nas od Pragi pokonamy w jeden dzień. Nie chcieliśmy dzielić tego dystansu na dwa mniejsze, zamierzaliśmy udowodnić wszystkim, że jesteśmy mocni i że jak postanowiliśmy przed wyjazdem dojechać do stolicy Czech w czasie 5 dni, to tak zrobimy. Dodatkową mobilizację stanowił zagwarantowany już nocleg w samym sercu Pragi – w dzielnicy Wyszehrad w ogrodzie u innych sióstr tego samego zgromadzenia.
            Po pożywnym śniadaniu (bułkach z nutellą) o 10.00 opuściliśmy Dvur Kralove. Posiadaliśmy tylko bardzo ogólną mapę Czech, więc w trasie kierowaliśmy się głównie znakami drogowymi, a jak wiadomo, w Czechach nigdy nic z nimi nie wiadomo...
            Mimo po raz kolejny niesprzyjającego wiatru jazda szła sprawnie. Już o 16.30 byliśmy w Podebradach, 50 km od Pragi. Wtedy jednak niebo nagle zasłoniło się ciemnymi burzowymi chmurami, z których po chwili lunął deszcz oraz zaczęło grzmieć i błyskać. Uznaliśmy, że to najpewniej chwilowe załamanie pogody i wykorzystamy ten czas na obiad w knajpie – znów pyszny czeski ser. Gdy skończyliśmy jeść, odczekaliśmy jeszcze chwilę, lecz deszcz wciąż padał, choć wprawdzie z mniejszą siłą. Włożyliśmy zatem odpowiednie kurtki i kilka minut po 18.00 spokojnym tempem ruszyliśmy. Po przejechaniu 15 km prostą drogą od tabliczki „Praha 50” ujrzeliśmy „Praha 46”. Kiedy byliśmy – jak nam się przynajmniej zdawało – 34 km od celu i zaczęło się ściemniać, w dostrzegliśmy idące wprost na nas kolejne ciemne chmury – zapowiadała się następna burza. „Chowamy się w jakimś miasteczku? Albo.. e tam, zdążymy” - pomyśleliśmy i już po kilku minutach żałowaliśmy naszych słów. Burza okazała się bardzo mocna, lało jak z cebra i błyskało się przez dobrą godzinę. Warunki nie nadawały się do jazdy, przeczekaliśmy więc ten czas pod dachem w wiosce Nehvizdy.
            O 21.00, gdy deszcz ustał, kontynuowaliśmy podróż. „Praha 30” w ciągu kilkuset metrów zmieniła się w „Praha 16”. Wokół ciemno, mokro, ślisko, ale dajemy radę! Zorientowaliśmy się, że jesteśmy już w stolicy, gdy wjechaliśmy na długą ulicę pełną sklepów po bokach. Następnie rozszerzyła się ona do 8 pasów, a wokół jak spod ziemi wyrosły wielkie hipermarkety. Nie znając Pragi kompletnie i nie posiadając żadnej jej mapy, jechaliśmy za drogowskazami kierującymi na centrum. Podekscytowanie dało o sobie znać, gdyż nie myśleliśmy w ogóle o zmęczeniu i pędziliśmy blisko 35 km/h przez wielkie arterie i tunele (z zakazem wjazdu rowerzystom, ale za późno je zazwyczaj dostrzegaliśmy). Byliśmy zaskoczeni aż takim ogromem Pragi, ponieważ dopiero po blisko godzinie znaleźliśmy się w otoczeniu Starego Miasta, gdzie ścieżki rowerowe były wzdłuż ulic doskonale oznakowane i czuliśmy się na nich bezpiecznie. Po dojechaniu nad brzeg Wełtawy i ujrzeniu wspaniale oświetlonego zamku na Hradczanach wręcz oniemieliśmy z zachwytu, ale nie zapomnieliśmy, że musimy znaleźć miejsce na nocleg. Dzięki pomocy przechodniów oraz kierującej nas przez telefon mamy Wojtka dojechaliśmy na Wyszehrad.
            Była już 23.30, nikt nam więc nie otworzył. Postanowiliśmy przespać się w parku naprzeciwko klasztoru – miejsce było dobre, w krzakach, za jakimś pomnikiem. Tego dnia przebyliśmy dokładnie 150 km.

Dzień VI

            Namiot zwinęliśmy jeszcze przed 6.00, nie chcieliśmy, aby ktoś nas tu znalazł. Zapukaliśmy do sióstr – były już na nogach, pozwoliły nam zostawić nasze rzeczy, poczęstowały herbatą. Ok. 7.30 wyszliśmy na całodzienny spacer po Pradze.
            Śniadanie – bułki z nutellą – zjedliśmy na wyspie na Wełtawie z widokiem na Most Karola. Następnie ciepły słoneczny dzień wykorzystaliśmy na zwiedzanie pięknych nadrzecznych bulwarów uliczek Starego Miasta, Rynku, zamku, mostów... Co ciekawe, mapę miasta mieliśmy darmową, wzięliśmy ją z KFC, tam też ładowaliśmy telefony. O 20.00 powróciliśmy do sióstr, następnie umyliśmy się i poszliśmy spać w namiocie w ich ogrodzie.

Dzień VII

            Wstaliśmy wcześnie rano, podziękowaliśmy siostrom za gościnę i udaliśmy się na dworzec kolejowy. Kupiwszy bilety do Polski, wyszliśmy jeszcze na chwilę na ulice Pragi, by ostatni raz móc delektować się ich widokiem, a także smakiem – co prawda fast foodu – smażonego sera w bułce. O 10.30 „vlakiem” opuściliśmy stolicę Czech, kończąc naszą wspaniałą przygodę.

Podsumowanie

            Wyprawa bardzo się udała, niedużym kosztem spędziliśmy fantastyczny tydzień. Dojechaliśmy do Pragi w 5, a w zasadzie 4 dni. Przemierzyliśmy piękne tereny, zwiedziliśmy malownicze miasteczka, poznaliśmy bardzo uczynnych ludzi, zebraliśmy doświadczenie i nauczyliśmy się samodzielności. Szczęśliwie nie mieliśmy większych problemów ze sprzętem.
            Kilka zasad do przestrzegania na przyszłość:
-        kierować się przede wszystkim drogami asfaltowymi, nie ufać niepopularnym szlakom – krócej nie znaczy szybciej i wygodniej,
-        noclegu szukać przed zachodem słońca, jazdę kończyć najpóźniej ok. 20.00,
-        warto korzystać z uprzejmości osób przy różnych zakonach, klasztorach, kościołach, plebaniach – najczęściej bez problemów można u nich przenocować,
-        brać mapy terenów, przez które jedziemy i docelowych miast, czytać dużo o tych miejscach przed wyjazdem,
-        mieć przy sobie zawsze odpowiednią ilość picia i jedzenia, nie liczyć na to, że „w następnej miejscowości za 10 km coś kupimy”.

            Mamy nadzieję, że nie była to nasza ostatnia wyprawa. Połknęliśmy kolarskiego bakcyla i pomysłów na kolejne wyjazdy mamy wiele (np. Wrocław-Bałtyk, Wrocław-Giblartar, Wrocław-Kapsztad, …). Musimy jednak znaleźć na nie czas i odpowiednie fundusze.

Praga 2012 cz.1

zdjęcia :
klik


Relacja z rowerowej wyprawy Wrocław – Praga

29.04-5.05.2012 r.

            Pomysł wyprawy do Pragi wpadł nam do głowy dość spontanicznie pod koniec marca br. Zdawszy sobie sprawę, iż za nieco ponad miesiąc czeka nas bardzo długa majówka, postanowiliśmy w jakiś ciekawy sposób ją spędzić. Jako że obaj lubimy sport oraz podróże, a także nikt z nas nie był wcześniej w stolicy Czech, wymyśliliśmy określaną przez niektórych „szaloną” ideę jazdy tam na rowerach.

Przygotowania

            Miał być to nasz pierwszy w życiu tego typu wyjazd, dlatego w przygotowaniach korzystaliśmy z doświadczenia bardziej wprawionych podróżników i ich porad zamieszczonych na wielu stronach internetowych. Na kilka tygodni przed wyjazdem zatwierdziliśmy kompletną listę rzeczy potrzebnych do zabrania, ustaliliśmy trasę i wybraliśmy możliwe miejsca noclegowe.
            Wydatki na kompletowanie sprzętu chcieliśmy zamknąć w 400 zł i prawie nam się to udało. Musieliśmy zainwestować przede wszystkim w sakwy (marki Crosso, dwie boczne oraz jedna torba na górę), do tego dokupiliśmy mocujący je ekspander oraz gruby łańcuch do spinania rowerów. Jako że mój pojazd to typowy góral, niezbędny był również zakup bagażnika, Wojtek nie miał takiego problemu, gdyż posiadał dobrze przystosowany do wypraw rower trekkingowy. Namiot, śpiwory i karimaty już posiadaliśmy.
            Trasę wyprawy wytyczyliśmy w internecie, korzystaliśmy przy tym z serwisów polskich oraz czeskich. Następnie wydrukowaliśmy ją i głównie ona służyła nam za mapę podczas jazdy. Ramowy plan, który podczas wyprawy uległ dość dużym zmianom, prezentował się tak:
I etap: Wrocław - Ząbkowice Śl. (77 km)
II etap: Ząbkowice Śl. - Międzylesie (84 km)
III etap: Międzylesie - Hradec Kralove (80 km)
IV etap: Hradec Kralove - Nymburk (80 km)
V etap: Nymburk - Praga (62 km)
            O naszą kondycję byliśmy raczej spokojni. Regularnie przez cały rok uprawiamy różne dyscypliny sportowe, a odkąd zrobiło się ciepło, jeździmy także często na rowerach. Zdawaliśmy sobie sprawę, że pokonywanie przez 5 dni ok. 80 kilometrów dziennie nie jest ponad nasze siły.

Dzień I

            Z Wrocławia wskutek różnych okoliczności wyruszyliśmy późno, bo ok. godziny 13.30. Naszym celem były Ząbkowice Śląskie, gdzie w rodzinnym domu Wojtka zamierzaliśmy przenocować. Dzień zapowiadał się znakomicie, było ciepło i słonecznie.
            Początkowa euforia szybko ustąpiła miejsce rozczarowaniu, gdyż jazda okazała się trudniejsza, niż myśleliśmy. Powodem był niesamowicie silny wiatr wiejącego od południa, który bardzo przeszkadzał w pokonywaniu kolejnych kilometrów, a szczególnie nasilił się po wyjeździe z Wrocławia. Pedałowaliśmy wolno, ze średnią może 13-14 km/h. Dodatkowo pomyliliśmy drogi w okolicach Pustkowa Żurawskiego, przez co przebijaliśmy się potem przez piaszczyste pola pod Ślężą, pytaliśmy miejscowych o dalszą drogę, dużo błądziliśmy, kręciliśmy się w kółko. Wreszcie nieopodal Niemczy, kiedy ściemniało się i do Ząbkowic mieliśmy niecałe 20 km, postanowiliśmy przebyć ostatni odcinek etapu krajową „ósemką”. Na miejsce dotarliśmy przed 21.00 po przejechaniu łącznie 100 km, wielce zmęczeni i głodni, wycieńczeni całodzienną walką z wichurą, podjazdami, poszukiwaniami właściwego szlaku, ściganiem się z tirami. Ale byliśmy też szczęśliwi, że pierwszy etap wyprawy mieliśmy za sobą.

Dzień II

            Ząbkowice opuściliśmy o 12.30. Pogoda znów wspaniała – 26 stopni, bezchmurne niebo, tym razem jednak brak wiatru.
            Planowana trasa szybko musiała zostać skorygowana, gdyż na południe od Ząbkowic trafiliśmy na nowo budowaną obwodnicę miasta. Skręciliśmy zatem na zachodnią stronę „ósemki” i dojechaliśmy „polniakami” do Grochowej i Brzeźnicy. Skorzystaliśmy tam z rady tubylców, jak najszybciej dostać się do Barda  Śląskiego – przejeżdżając Góry Bardzkie. Decyzja ta była błędem, ponieważ przejazd zabłoconymi leśnymi dróżkami kosztował nas sporo sił i czasu – jedynym plusem był krótszy przebyty dystans niż zamierzaliśmy. Bardo okrążyliśmy od zachodu i wkrótce od północy wjechaliśmy do Kłodzka, gdzie na Rynku, chowając się w cieniu przed upałem, zjedliśmy smaczne, orzeźwiające lody. Po krótkim odpoczynku rozpoczęliśmy długą podróż na południe, przemierzając Kotlinę Kłodzką spokojną wyasfaltowaną drogą biegnącą wzdłuż rzeki Nysy. Po drodze delektowaliśmy się majestatycznymi widokami Sudetów, sielankowym klimatem małych wiosek, korzystaliśmy z ostatnich kwietniowych promieni słońca i docenialiśmy brak wiatru – dostrzegliśmy, jak wielką rolę odgrywa on w kolarstwie. Siły uzupełnialiśmy kotletem schabowym wsadzonym między kromki chleba, który w chwilach zmęczenia szybko pomagał wrócić do wysokiej dyspozycji. Mimo iż z każdym kilometrem wjeżdżaliśmy na coraz większą wysokość n.p.m., nie czuliśmy tego, gdyż podjazdy miały naprawdę minimalne nachylenie.
            Do Międzylesia zawitaliśmy kilka minut po godz. 19.00. Postanowiliśmy na początek przede wszystkim kupić coś do jedzenia na kolację, a potem poszukać noclegu. Ku naszemu zaskoczeniu znaleźliśmy go bardzo szybko, gdyż przypadkowo spotkana starsza pani na położonym w centrum miasta Placu Wolności zainteresowała się nami, zatelefonowała do swojej przyjaciółki, a ta udostępniła nam swój ogródek, gdzie rozbiliśmy namiot. Kobieta ta pozwoliła nam również wykąpać się w swojej łazience (woda wprawdzie tylko lodowata, ale była) i pożyczyła czajnik, abyśmy zrobili sobie herbatę na przywiezionym przez nas praktycznym małym palniku gazowym. W taki oto sposób po dwóch dniach i przejechanych łącznie 177 km byliśmy tuż pod granicą polsko-czeską.