Dzień
III
Rozpoczął się od przykrej
niespodzianki, gdyż kompletnie zapomnieliśmy o dacie – 1 maja to święto i
wszystkie sklepy są pozamykane. Na śniadanie, zamiast świeżymi bułkami,
musieliśmy więc zadowolić się trzema kromkami chleba dla każdego z kawałkiem
masła orzechowego, puszką filetów małych rybek, kilkoma wafelkami i kubkiem
herbaty. Szybko poskładaliśmy namiot, podziękowaliśmy gospodyni, która nie
wzięła od nas za nocleg żadnych pieniędzy i o 11.30, już niestety w upale i
słońcu, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Na początek musieliśmy pokonać
najtrudniejszy chyba odcinek podczas całej podróży – sześciokilometrowy stromy
podjazd z Międzylesia pod granicę przez miejscowość Kamieńczyk, na którym
różnica wysokości wynosiła aż 300 m. Dumni i zmęczeni na szczycie zrobiliśmy
symboliczne zdjęcia, dokumentujące nasz triumfalny wjazd do Czech. Odtąd w
dobrych humorach przemierzaliśmy cudnie położone miasteczka, m.in. Ceske
Petrovice, Zamberk czy Rychnov, kierując się jasno oznaczonymi cyklotrasami.
Droga biegła głównie w dół, więc na ekscytujących zjazdach rozpędzaliśmy się do
prędkości przekraczających niekiedy 50 km/h. Po kilku godzinach jazdy zrobiliśmy
sobie przerwę na pyszne czeskie naleśniki z dżemem, bitą śmietaną i owocami.
Gdy opuściliśmy tereny pagórkowate,
trafiliśmy na długą równą szosę z szerokim poboczem - drogę krajową nr 11, prowadzącą prosto do
Hradca Kralove, a dalej do Pragi. Zmieniając się na prowadzeniu, pędziliśmy nią
ponad 30 km/h przez dobre dwie godziny. Wreszcie mogliśmy się poczuć niczym
prawdziwi kolarze w Tour de France. W stolicy kraju hradeckiego byliśmy już o
18.00.
Po szybkim zwiedzaniu
zdecydowaliśmy, że czas poszukać miejsca noclegowego. Uznaliśmy, że jest
jeszcze dość wczesna pora, więc bez problemu damy radę odjechać nawet
kilkanaście kilometrów za miasto, by przespać się w jakiejś wiosce. 40 km na
północ od Hradca położony jest Dvur Kralove nad Labem – miejscowość słynna ze
swojego zoo, posiadającego największą kolekcję zwierząt afrykańskich w Europie,
a także pierwszego w tej części Europy parku safari. Szczególnie zafascynowany
zwierzętami Wojtek nie mógł nie skorzystać okazji odwiedzenia go. Po krótkiej
dyskusji postanowiliśmy – jedziemy do Dvoru, powinno nam to zająć nie więcej
niż dwie godziny, będzie jeszcze jasno, więc rozbijemy namiot na położonym przy
safari campingu.
Decyzja ta okazała się kolejnym
dużym błędem podczas wyprawy. Chcąc skrócić sobie drogę, pierwsze 20 km
przebyliśmy czerwonym szlakiem wzdłuż rzeki Łaby – trawa po kolana, wąskie
leśne ścieżki, pola kukurydzy, pokrzywy – jednym słowem: masakra. Co gorsza,
nie mieliśmy przy sobie już żadnego picia i tylko niewielkie porcje jedzenia.
Finisz po krajówce, na miejscu byliśmy tuż przed 22.00 – znów wygłodniali, znów
wyczerpani, marzący wreszcie o spokojnym śnie. Niestety, camping był nieczynny.
Rozbijanie się na dziko w ciemną noc na zupełnie nieznanym terenie nie
wchodziło w grę. Znaleźliśmy tani hostel „Student” i ostatni wolny w nim pokój.
Na liczniku 123 km, łącznie 300 w 3 dni.
Dzień
IV
„Nigdzie dzisiaj nie jadę i koniec”
- zadeklarował Wojtek po wstaniu z łóżka. Zmęczenie dawało się we znaki,
dlatego postanowiliśmy zrobić sobie jeden dzień odpoczynku.
Przed 11.00 opuściliśmy hostel.
Rowery i bagaże przenieśliśmy do ogrodu położonego przy domu przypadkowo
spotkanych na ulicy sióstr zakonnych. Należały one do polskiego Zgromadzenia
Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia i doskonale mówiły w naszym ojczystym języku,
więc porozumienie się z nimi nie stanowiło żadnego problemu.
W tzw. międzyczasie odwiedziliśmy
zoo – rzeczywiście poczuliśmy Afrykę w sercu Starego Kontynentu i to nie tylko
z powodu imponującej ilości zwierząt, lecz także żaru lejącego się z nieba
przez cały dzień. Po południu i wieczorem zwiedziliśmy miasteczko oraz
delektowaliśmy się po raz pierwszy na naszej wyprawie słynnym czeskim daniem -
smażonym serem – wraz z tamtejszą odmianą Coca Coli – Kofolą. Korzystając z
uprzejmości niezwykle przyjaznych sióstr, spędziliśmy w ich ogrodzie w namiocie
noc. Noc niezapomnianą z powodu długiej, głośnej i dającej się we znaki burzy z
piorunami, ulewnego deszczu oraz... dzikich odgłosów orangutanów z zoo, które
znajdowało się tuż za ogrodowym murem.
Dzień
V
Wypoczęci i pełni tęsknoty za
rowerem powzięliśmy ambitny plan – 117 km dzielące nas od Pragi pokonamy w
jeden dzień. Nie chcieliśmy dzielić tego dystansu na dwa mniejsze,
zamierzaliśmy udowodnić wszystkim, że jesteśmy mocni i że jak postanowiliśmy
przed wyjazdem dojechać do stolicy Czech w czasie 5 dni, to tak zrobimy.
Dodatkową mobilizację stanowił zagwarantowany już nocleg w samym sercu Pragi –
w dzielnicy Wyszehrad w ogrodzie u innych sióstr tego samego zgromadzenia.
Po pożywnym śniadaniu (bułkach z
nutellą) o 10.00 opuściliśmy Dvur Kralove. Posiadaliśmy tylko bardzo ogólną
mapę Czech, więc w trasie kierowaliśmy się głównie znakami drogowymi, a jak
wiadomo, w Czechach nigdy nic z nimi nie wiadomo...
Mimo po raz kolejny niesprzyjającego
wiatru jazda szła sprawnie. Już o 16.30 byliśmy w Podebradach, 50 km od Pragi.
Wtedy jednak niebo nagle zasłoniło się ciemnymi burzowymi chmurami, z których
po chwili lunął deszcz oraz zaczęło grzmieć i błyskać. Uznaliśmy, że to
najpewniej chwilowe załamanie pogody i wykorzystamy ten czas na obiad w knajpie
– znów pyszny czeski ser. Gdy skończyliśmy jeść, odczekaliśmy jeszcze chwilę,
lecz deszcz wciąż padał, choć wprawdzie z mniejszą siłą. Włożyliśmy zatem
odpowiednie kurtki i kilka minut po 18.00 spokojnym tempem ruszyliśmy. Po
przejechaniu 15 km prostą drogą od tabliczki „Praha 50” ujrzeliśmy „Praha 46”.
Kiedy byliśmy – jak nam się przynajmniej zdawało – 34 km od celu i zaczęło się
ściemniać, w dostrzegliśmy idące wprost na nas kolejne ciemne chmury – zapowiadała
się następna burza. „Chowamy się w jakimś miasteczku? Albo.. e tam, zdążymy” -
pomyśleliśmy i już po kilku minutach żałowaliśmy naszych słów. Burza okazała
się bardzo mocna, lało jak z cebra i błyskało się przez dobrą godzinę. Warunki
nie nadawały się do jazdy, przeczekaliśmy więc ten czas pod dachem w wiosce
Nehvizdy.
O 21.00, gdy deszcz ustał,
kontynuowaliśmy podróż. „Praha 30” w ciągu kilkuset metrów zmieniła się w
„Praha 16”. Wokół ciemno, mokro, ślisko, ale dajemy radę! Zorientowaliśmy się,
że jesteśmy już w stolicy, gdy wjechaliśmy na długą ulicę pełną sklepów po
bokach. Następnie rozszerzyła się ona do 8 pasów, a wokół jak spod ziemi
wyrosły wielkie hipermarkety. Nie znając Pragi kompletnie i nie posiadając
żadnej jej mapy, jechaliśmy za drogowskazami kierującymi na centrum.
Podekscytowanie dało o sobie znać, gdyż nie myśleliśmy w ogóle o zmęczeniu i
pędziliśmy blisko 35 km/h przez wielkie arterie i tunele (z zakazem wjazdu
rowerzystom, ale za późno je zazwyczaj dostrzegaliśmy). Byliśmy zaskoczeni aż
takim ogromem Pragi, ponieważ dopiero po blisko godzinie znaleźliśmy się w
otoczeniu Starego Miasta, gdzie ścieżki rowerowe były wzdłuż ulic doskonale
oznakowane i czuliśmy się na nich bezpiecznie. Po dojechaniu nad brzeg Wełtawy
i ujrzeniu wspaniale oświetlonego zamku na Hradczanach wręcz oniemieliśmy z
zachwytu, ale nie zapomnieliśmy, że musimy znaleźć miejsce na nocleg. Dzięki
pomocy przechodniów oraz kierującej nas przez telefon mamy Wojtka dojechaliśmy
na Wyszehrad.
Była już 23.30, nikt nam więc nie
otworzył. Postanowiliśmy przespać się w parku naprzeciwko klasztoru – miejsce
było dobre, w krzakach, za jakimś pomnikiem. Tego dnia przebyliśmy dokładnie
150 km.
Dzień
VI
Namiot zwinęliśmy jeszcze przed
6.00, nie chcieliśmy, aby ktoś nas tu znalazł. Zapukaliśmy do sióstr – były już
na nogach, pozwoliły nam zostawić nasze rzeczy, poczęstowały herbatą. Ok. 7.30
wyszliśmy na całodzienny spacer po Pradze.
Śniadanie – bułki z nutellą –
zjedliśmy na wyspie na Wełtawie z widokiem na Most Karola. Następnie ciepły
słoneczny dzień wykorzystaliśmy na zwiedzanie pięknych nadrzecznych bulwarów
uliczek Starego Miasta, Rynku, zamku, mostów... Co ciekawe, mapę miasta
mieliśmy darmową, wzięliśmy ją z KFC, tam też ładowaliśmy telefony. O 20.00
powróciliśmy do sióstr, następnie umyliśmy się i poszliśmy spać w namiocie w
ich ogrodzie.
Dzień
VII
Wstaliśmy wcześnie rano,
podziękowaliśmy siostrom za gościnę i udaliśmy się na dworzec kolejowy.
Kupiwszy bilety do Polski, wyszliśmy jeszcze na chwilę na ulice Pragi, by ostatni
raz móc delektować się ich widokiem, a także smakiem – co prawda fast foodu –
smażonego sera w bułce. O 10.30 „vlakiem” opuściliśmy stolicę Czech, kończąc
naszą wspaniałą przygodę.
Podsumowanie
Wyprawa bardzo się udała, niedużym
kosztem spędziliśmy fantastyczny tydzień. Dojechaliśmy do Pragi w 5, a w
zasadzie 4 dni. Przemierzyliśmy piękne tereny, zwiedziliśmy malownicze
miasteczka, poznaliśmy bardzo uczynnych ludzi, zebraliśmy doświadczenie i
nauczyliśmy się samodzielności. Szczęśliwie nie mieliśmy większych problemów ze
sprzętem.
Kilka zasad do przestrzegania na
przyszłość:
-
kierować się
przede wszystkim drogami asfaltowymi, nie ufać niepopularnym szlakom – krócej
nie znaczy szybciej i wygodniej,
-
noclegu szukać
przed zachodem słońca, jazdę kończyć najpóźniej ok. 20.00,
-
warto korzystać z
uprzejmości osób przy różnych zakonach, klasztorach, kościołach, plebaniach –
najczęściej bez problemów można u nich przenocować,
-
brać mapy
terenów, przez które jedziemy i docelowych miast, czytać dużo o tych miejscach przed
wyjazdem,
-
mieć przy sobie
zawsze odpowiednią ilość picia i jedzenia, nie liczyć na to, że „w następnej
miejscowości za 10 km coś kupimy”.
Mamy nadzieję, że nie była to nasza
ostatnia wyprawa. Połknęliśmy kolarskiego bakcyla i pomysłów na kolejne wyjazdy
mamy wiele (np. Wrocław-Bałtyk, Wrocław-Giblartar, Wrocław-Kapsztad, …). Musimy
jednak znaleźć na nie czas i odpowiednie fundusze.