poniedziałek, 15 czerwca 2015

Zapowiedź relacji tripa po Polsce wschodniej z 2014r :P

Jak czasu starczy to niedługo ogarnę relację i jakoś to skleję :P. Na razie zapowiedź: Popek wyciskający karimatę w stodole

wtorek, 26 maja 2015

Wrocław-Wilno 2014


W wakacje 2014 r. ja (Maciek) razem z koleżanką z dawnej licealnej klasy, dziś studentką matematyki stosowanej, Kają udaliśmy się do Wilna. Warto zaznaczyć, że była to jej pierwsza, debiutancka wyprawa na dwóch kółkach. Nasza podróż trwała niecałe trzy tygodnie, przejechaliśmy w tym czasie ponad 1450 kilometrów. Wyruszyliśmy 20 lipca i od samego początku delektowaliśmy się piękną Polską w pełni lata.

A to Polska właśnie
Przemierzyliśmy nasz kraj z południowego zachodu na północny wschód, odwiedzając po drodze pięć województw – dolnośląskie, wielkopolskie, łódzkie, mazowieckie i podlaskie. Przekroczyliśmy trzy największe polskie rzeki – Wisłę (koło Nowego Dworu Mazowieckiego), Odrę (jeszcze we Wrocławiu) i Wartę (przy jeziorze Jeziorsko). Odwiedziliśmy dwa parki narodowe – Kampinoski oraz Wigierski, zwiedziliśmy liczne miasta i miasteczka, spaliśmy nad jeziorami, na polach, w lasach.
Szczególnie spodobała nam się Suwalszczyzna – ziemia tajemniczych Jaćwingów. Dotknęliśmy jej z każdej strony – zjechaliśmy potężną Puszczę Augustowską, pagórkowatą Sejneńszczyznę i cudowny Suwalski Park Krajobrazowy – najstarszy w Polsce.

„…Dziś piękność twą w całej ozdobie widzę i opisuję…”
Na Litwie w głowach szumiały nam wersy Pana Tadeusza, a pola, łąki, wzgórza i lasy zdawały się jeszcze bardziej bajkowe niż te z opisu Mickiewicza. Niestety, gorzej było pod kołami. Wyasfaltowane są tam tylko odpowiedniki naszych autostrad i dróg ekspresowych oraz krajowych, cała reszta to żwirowa tarka – wertepy, które ciężko przejść piechotą, nie mówiąc o jeździe rowerem obładowanym sakwami. Mieliśmy wobec tego wybór – cierp i podziwiaj albo ścigaj się z tirami.
Wilno – o którym marszałek Józef Piłsudski mówił: „całe piękno mej duszy przez to miasto pieszczone” – zachwyciło nas bez reszty. Spędziliśmy tam znakomity weekend, wędrując po ulicach i zaułkach litewskiej stolicy, wczuwając się w atmosferę „przedziwną, nieuchwytną, a jednak przemawiającą wprost do serca turysty”. Przekonaliśmy się, że to „nie tylko zbiorowisko dzieł o formalnie pięknych liniach i kształtach, nie tylko ekran wspomnień wypadków historycznych, lecz przede wszystkim skarbnica ducha”. Od kaplicy ostrobramskiej, „poprzez strzeliste wieżyczki kościoła św. Anny, majestatyczne krużganki arkadowe Akademii, aż po nieporównane w swej rozhukanej, a subtelnej fantastyczności prezbiteria u św. Jana i Dominikanów” (moim zdaniem kościół o najpiękniejszym wnętrzu) oraz monumentalne kolumny portyku katedry – przekonaliśmy się, że Wilno warte jest poznania. A jak napisał przed wojną w swoim słynnym przewodniku prof. Juliusz Kłos, „poznać Wilno – to znaczy pokochać je na zawsze”.

Inżynier-mechanik rower naprawi
Podczas wycieczki postawiliśmy stopy w dwóch szczególnie interesujących, z matematycznego punktu widzenia, miejscach. Byliśmy w geograficznym środku Polski (w Piątku) i w centrum… Europy (!), który rzekomo leży około 20 km na północ od Wilna, utworzono tam nawet specjalny park-muzeum sztuki współczesnej na świeżym powietrzu w celu podniesienia rangi tego miejsca.
Na wyprawie mieliśmy nadspodziewanie dużo, jak na moje poprzednie tego typu wyjazdy, kłopotów z rowerami. Przebiliśmy po jednej dętce, dodatkowo pękł mi uchwyt pod siodełkiem (w efekcie czego musiałem przejechać ostatnie kilkaset kilometrów na jednym półdupku), scentrowało mi się tylne koło i szwankowała piasta. Z łatwiejszymi problemami radziliśmy sobie sami, z ostatnim pomógł nam pewien starszy pan mechanik – polecony przez pracownika zieleni miejskiej na rynku w podlaskim Szczuczynie, lokalna złota rączka.
Do Wrocławia wróciliśmy pociągiem z Suwałk. Podróż trwała 25 godzin, z 12-godzinną przerwą na Dworcu Centralnym w Warszawie.

Po powrocie udzieliliśmy wywiadu portalowi miejskiemu Wroclaw.pl. Na podstawie naszej opowieści ukazał się artykuł dostępny pod adresem: http://wroclaw.pl/wroclaw-wilno

niedziela, 24 maja 2015

Wrocław - Stambuł 2013 cz.3

W stolicy Bułgarii natknęliśmy się na demonstrację przeciwko obecnemu rządowi, który to ma współpracować z mafią. Zostaliśmy tam dzień dłużej... i w sumie żałowaliśmy, już lepiej było spędzić ten czas w Belgradzie. Miasto nie zrobiło na nas najlepszego wrażenia – szare, totalnie rozwalone, wszystkie studzienki od deszczówki albo powyrywane, albo 30cm poniżej poziomu drogi, olbrzymie koleiny i dziury, a ruch zaczyna się robić nieciekawy. Pięknie wyglądały tylko majestatyczne góry otaczające miasto, szczególnie potężna Góra Witosza. Wyjeżdżamy i po drodze spotykamy trzech Niemców śmigających po autostradzie, którzy też zmierzali do Stambułu. No to się dołączyliśmy, pędziliśmy pasem awaryjnym, wieczorem znaleźliśmy fajną miejscówkę nad rzeką, małą imprezę zrobiliśmy, a następnego dnia rozłączyliśmy się – oni pojechali swoją drogą na Burgas, my wybraliśmy podróż wybrzeżem Morza Marmara. W jednej bułgarskiej restauracji w Płowdiwie zamówiłem frytki z grillowaną piersią kurczaka, dostałem frytki posypane białym serem ;). Podobno Bułgarzy wszystko jedzą z białym serem, no ale frytki nie okazały się najgorsze. Na jednej małej stacji zostaliśmy zaproszeni na „ucztę”, szefu stacji cały czas polewał piwo, wyciągnął rakiję, którą to sam upędził, mnóstwo pysznego jedzenia, głównie domowej roboty, a później pokazał broń gazową i powiedział, że policja to mu może skoczyć ;D. Co najlepsze - dogadywaliśmy się mową ciała. Ile w ten sposób można przekazać, to aż dziw ;). Po imprezie uczestnicy powsiadali do samochodów i pojechali do domu ;D, my przespaliśmy się obok na trawie w naszym namiocie.
Na granicy z Grecją spotkaliśmy dwóch Francuzów z Lyonu także zmierzających do Stambułu oraz Norwega, który na rowerze chce w rok okrążyć świat. Pogadaliśmy chwilę i w sumie się rozdzieliliśmy. W Grecji spotkał nas prawdopodobnie największy upał, termometr pokazywał 41°C, ale jakoś przywykliśmy ;P – w zasadzie lepiej było jechać niż siedzieć i cierpieć z gorąca, bo dość kojący był w tym przypadku wiatr wiejący w twarz. Już po wjeździe do Turcji, w Edirne, zjedliśmy pierwszy prawdziwy turecki posiłek, jakoś na migi pokazaliśmy, że chcemy tamtejszy specjał, nie wiem co to było, ale dostaliśmy talerz mięcha (chyba baranina), dużo ostrych papryczek i dużo pysznego chleba. Wjeżdżając do Turcji nie spodziewaliśmy się, że będzie ciężko, a tu cały czas droga wprost przez wszystkie pagórki, i do tego strasznie mocny wiatr, nie pozwolił nam jechać za szybko - średnia od Edirne do Stambułu spadła chyba do 13 km/h.  I do tego wciąż – 1 km w górę, 1 km w dół... Cały czas jednak było pobocze... aż do Silivri, gdzie nagle zniknęło, a kierowcy dość „ryzykownie” jeżdżący skutecznie obrzydzali nam jazdę. W Silivri – położonym nad morzem miasteczku wypoczynkowym dla wielu mieszkańców Stambułu - też spotkaliśmy pewnego starszego strasznie sympatycznego Holendra, który towarzyszył nam do samego promu w Stambule, okazał się bardzo pomocny, nie wyobrażam sobie przejechać przez ten moloch bez nawigacji ;D. Jedna z głównych dróg wjazdowych do centrum, którą pedałowaliśmy, miała od 4 do 6 pasów w jedną stronę, mijały nas setki pędzących samochodów, widzieliśmy dziesiątki dziwnych, nic niemówiących nam tablic kierunkowych, a wszystko to ciągnące się chyba z 50 km przez zabudowania przedmieść. Jadąc z górki pobiłem tam swój rowerowy rekord prędkości - 63,3 km/h!
A sam Stambuł? Olbrzymi i strasznie przytłaczający, po wjeździe do centrum byłem wyczerpany bardziej, niż jazdą przez cały dzień po normalnych drogach. Na placu Taksim spotkaliśmy Francuza Michaela i jego dziewczynę Lulu, Australijka chińskiego pochodzenia, którzy to przejechali z  Singapuru do Stambułu i zamierzali kontynuować do Francji, ale naokoło Morza Czarnego ;). Później przepłynęliśmy Bosfor na azjatycką stronę, gdzie miał czekać na nas koleś z Couchsurfingu, no ale niestety wystawił nas i zmuszeni byliśmy znaleźć hostel. Następnego dnia spotkaliśmy wjeżdżających Niemców - tak, tych samych, z którymi jechaliśmy w Bułgarii! Fajnie się odnaleźć w 16-milionowym mieście (to wcale nie było jedno z popularniejszych dla turystów miejsc), a później podczas zwiedzania... spotkaliśmy ich jeszcze raz! ;D

Następnego dnia oddaliśmy rowery do serwisu, gdzie za ok. 34zł złożyli nam je do kartonów, zamówiliśmy bilet do Sofii i poszliśmy po pamiątki. Powrotu nie mieliśmy nigdzie zarezerwowanego, postanowiliśmy improwizować ;). Na dworcu spotkaliśmy Polaka Marcina, który wracał ze Stambułu do Polski i jak się okazało towarzyszył nam całą drogę do Katowic :). Bilet ze Stambułu do Sofii wyniósł nas po 30 euro na głowę, pytaliśmy się w informacji i wszędzie o rowery, powiedzieli „no problem”. Jak się okazało w pociągu pojawił się „problem” i konduktor zażądał od nas po 10 euro za rower. Trochę się zdenerwowaliśmy, jednak był tak upierdliwy, że w końcu dostał te pieniądze, ale miał niemałe problemy z wypisaniem druczku o pobranie opłaty. W Sofii już na nas czekał przedstawiciel jakiegoś biura podróży, zaprowadził nas do biura (Marcin i dwaj Austriacy pomogli nam z bagażami) i wyszło na to, że wracamy busem z Sofii do Katowic właśnie z Marcinem. Znalazły się jakoś „dwa ostatnie miejsca” i za bilet zapłaciliśmy łącznie z rowerami ok. 500zł(jeden rower 30 euro). Powrót wyszedł więc w miarę tanio i szybko, pociągami było by dużo bardziej uciążliwie i dużo dłużej ;). Z Katowic przejechaliśmy pociągiem do Wrocławia, by po dokładnie 31 dniach zakończyć wspaniałą wakacyjną przygodę.

Wrocław - Stambuł 2013 cz.2

Węgry nie przypadły nam do gustu, nie wiem czy to bariera językowa czy coś innego, ale w „rankingu” odwiedzonych krajów raczej byłyby gdzieś w tyle. Nad Balatonem spotkaliśmy dwie bardzo miłe Niemki, które przyjechały w odwiedziny/wakacje, do swojej mamy mieszkającej w Keszthely, zostaliśmy poczęstowani pysznymi daniami z Węgier jak i Niemiec, a dnia następnego zagadaliśmy się aż do 14. W kolejnych nocach na Węgrzech rozbijaliśmy się na dziko, a jednego wieczoru, gdy zasiedzieliśmy się w Pecs, wyjechaliśmy trochę za późno i mieliśmy problemy ze znalezieniem miejsca do spania, po raz pierwszy w życiu udało mi się zobaczyć Drogę Mleczną, było to coś przepięknego :D.
Mimo że w Chorwacji byliśmy bardzo krótko, wspominamy ją bardzo dobrze. Podczas jednego z postojów podszedł do nas pan, który sam jeździ rowerem z rodziną, i był bardzo zainteresowany naszą wyprawą, zaproponował nam nocleg w swoim domu, niestety było jeszcze wcześnie i musieliśmy odmówić. W Osijek spotkaliśmy bardzo miłe dziewczyny i ich babcie, od których również dostaliśmy zaproszenie na nocleg, dodatkowo poczęstowali nas przepyszną kolacją i śniadaniem.
Następna była Serbia, chyba największa niewiadoma na naszej wyprawie i – co ciekawe - największe pozytywne zaskoczenie. Osobiście w Serbii podobało mi się najbardziej ze wszystkich odwiedzonych krajów. Cały natłok niesamowicie gościnnych i otwartych ludzi, o których mógłbym dwie strony tutaj zapisać. Wystarczy choćby wspomnieć pracownika stacji, który mówił tylko po serbsku, a nas nie starał się zrozumieć, pozwolił nam rozbić namiot za stacją, wymyć się, dodatkowo dał nam Colę za darmo, a jak przyjechał jego kolega, dostaliśmy pizzę. W Serbii zaskoczyły nas też ceny, arbuz w przygranicznym markecie kosztował ok. 40gr, jedzenie raczej też tańsze niż wszędzie indziej. Stan dróg był całkiem przyzwoity, niemniej jednak Popkowi zaczęło „latać” tylne koło, coś z piastą. W serbskim Nis oddał rower do serwisu, wymienili piastę na jakąś tańszą, dalej trochę latało, ale dało radę jechać ;).
Zdaje się, że w żadnym z odwiedzonych przez nas krajów poza Turcją prawo nie zakazywało spożywania alkoholu w miejscach publicznych, w Belgradzie jednak spotkaliśmy się z prawem, które zabrania sprzedawania alkoholu po 22, no ale nie ma rzeczy nie do obejścia ;P. W parku natrafiliśmy na imprezującą grupkę ludzi z gitarą, więc się dołączyliśmy, darli się wniebogłosy w środku nocy, ale nikt nie robił z tego problemu. Natomiast w parku w Pirot, blisko granicy bułgarskiej, gdzie rozbiliśmy namiot, wieczorem przyszła ok. 15 osobowa grupka na imprezę, darli się chyba do 3, co ciekawe rowery stały na widoku, namiot też dobrze widzieli, więc poszli na drugi koniec parku, żeby jak najmniej przeszkadzać. Jak dla mnie sytuacja nie do wyobrażenia w Polsce, nie wiem czy to mentalność ludzi, czy o co chodzi, ale jak widać prawo pozwalające spożywać alkohol w miejscach publicznych nie musi oznaczać rozrób i burdelu.

Z Serbii wyjeżdżaliśmy drogą ekspresową, policja serbska totalnie nic sobie nie robiła z rowerzystów, a nawet nas pokierowali, żeby tamtędy jechać, no w sumie innej drogi nie było. Ale co to było za droga ;). Cudowne widoczki, cały czas minimalny podjazd, w dole rzeczka, a my śmigamy między górami i przez tunele. Kierowcy trochę się denerwowali, ale tam ;D.

Wrocław - Stambuł 2013 cz.1

No i przyszedł czas na nasz największy, jak do tej pory, wyczyn.

Link do zdjęć(dojdą jeszcze chyba krótkie filmiki):

Stambuł 2013
wyprawa rowerowa
Wrocław – Stambuł
28.07-27.08.2013

Skład : Ja (Wojtek) oraz Maciek (Poper/Popek), koledzy z jednej klasy, no i chyba studenci tego samego kierunku ;)////EDIT: NIEAKTUALNE, POPEK MNIE OPUŚCIŁ :<
            Geneza: Na początku była Praga. A później ukradli mi rower. A potem rok nie miałem nic do czynienia z bicyklami. Aż dnia pewnego padł pomysł na sierpniową wycieczkę klasową rowerami do Odessy. Jako, że o podróżach marzyłem od najmłodszych lat, a zeszłoroczna wyprawa do Pragi zachęciła mnie do rowerowania, pomyślałem: czemu nie? Jednak pomysł przygasał, aż w końcu zgasł całkowicie, no ale co zrobić z tymi 4 miesiącami wolnego po maturze? ;/ Piszę więc do Popera: co z tą wycieczką? Razem stwierdziliśmy, że tak czy inaczej fajnie byłoby gdzieś pojechać, a jak nikt więcej się nie przyłączy, to trudno, jedziemy sami. No tak, ale gdzie jechać? Propozycji było kilka, m.in. Odessa, Hiszpania, pojeździć po wybrzeżu Adriatyku, no ale stanęło na Stambule. Nie wiemy czemu, tak po prostu, dystans idealny do wolnego czasu, no i zawsze fajnie postawić chociaż stopę na innym kontynencie ;). No to jazda, znajdujemy pracę, pracujemy około miesiąca i w drogę! W tzw. międzyczasie kupiłem używany rower za 1000 zł.
            No to jazda! 28 lipca - początek naszej wyprawy, wyruszamy z Wrocławia, spotykamy się około 8:30 na rogu Armii Krajowej i Borowskiej wraz z Papkiem, kierownikiem wyprawy ;) Kilka zdjęć, ogarnąłem łańcuch skuwaczem, bo jedno ogniwo mi się rozpięło i chwilę po 9:00 wyjeżdżamy. Pogoda od początku pokazuje nam, że lekko nie będzie, 37°C. Jako, że jedziemy w „moje” tereny, dnia pierwszego odwiedzamy znaczną część mojej rodziny i nocujemy w Ząbkowicach, moim mieście rodzinnym, gdzie Maciek stwierdza, że przegiął z wyposażeniem, i nie uśmiecha mu się jazda z takim obciążeniem, więc zostawia „jakąś tajemniczą reklamówkę”.
Następnego dnia stara dętka w moim rowerze pęka tuż przy wentylu, łatanie nic nie daje, zapasowa, jak się okazało, ma za szeroki wentyl, w Bardzie brak sklepu rowerowego, na początku wstrzymujemy się z wierceniem obręczy. Jazda do Ząbkowic znowu sprawdzić po sklepach, nie ma nigdzie dętek z zaworem Presty, wracamy więc i wiercimy, było już po 16, postanowiliśmy zostać jeszcze jedną noc w moim domu, co było szczęśliwym wyborem, patrząc na „lekką burzę, która przeszła obok nas”.
Rano wyruszyliśmy dokładnie tą trasą, którą pokonaliśmy w maju zeszłego roku, jadąc do Pragi. Pizza w Kłodzku, spokojna dróżka nad Nysą, podjazd pod Kamieńczyk – i pierwsza granica!
Dalej jazda przez Czechy odbyła się bez większych przygód poza spotkaniem miłego starszego pana, który pokazał nam miejsce gdzie możemy rozbić namiot, a rano przyniósł nam śniadanie. Spotkanie miłej parki, siedzącej pod zamkiem w Brnie, i sączącej zapewne wysokiej jakości trunek winopodobny z plastikowej butelki, około godziny 1 w nocy i rozmowa przez dobrą godzinę, także było dość ciekawe. Ah, no i moje problemy z kolanem pod Mikulovem zmusiły nas do skrócenia dystansu tamtego dnia.

W Austrii pierwsze spotkanie z Eurovelo 9 i już na początku gubimy się 3 razy. W końcu wyszło tak, że pół drogi do Wiednia jechaliśmy po swojemu, a drugie pół po Eurovelo. Opłacało się jechać trochę dookoła po Eurovelo, bo tuż przy ścieżce znaleźliśmy przepyszne, olbrzymie czarne czereśnie. O 19.00 wjechaliśmy do Wiednia, zjeżdżamy do McDonalds na hotspota ogarnąć tani hostel, no i pierwszą spotkaną osobą we Wiedniu okazała się... Polka.    Sylwia, lat 19, urodziła się w Wiedniu, jednak jej rodzice wcześniej mieszkali w Polsce. Dostaliśmy zaproszenie na jedną noc do ich mieszkania, gdzie zostaliśmy ugoszczeni polskim obiadkiem, dość pokaźnym, po czym mogliśmy wyjść na miasto pozwiedzać Wiedeń nocą, z Sylwią-przewodnikiem oczywiście ;)

Wrocław - Łeba 2012

Jeszcze podczas tych samych wakacji, w sierpniu 2012 roku, Maciek i trzech kolegów: Oskar, jego brat Bruno oraz Krzychu przemierzyli Polskę z dołu do góry, pokonując na rowerach trasę z Wrocławia do Łeby. Wojtek nie towarzyszył w podróży, bo niestety krótko przed wyjazdem skradziono mu rower. Oto relacja z wyprawy nad Bałtyk pióra Oskara W. :

575 km , 7 dni
15-21.08.2012 r.

Dzień 1: Wrocław – Jutrosin (95 km)

Tradycyjnie zaczęło się od niewielkiej usterki w rowerze Krzycha. Linka od tylnych przerzutek poluzowała się. Konieczne było użycie klucza typu IMBUS. Na szczęście usterkę udało się naprawić dzięki uprzejmości obsługi stacji BLISKA znajdującej się przy ulicy Pomorskiej. Z Wrocławia wyjechaliśmy około godziny 11.30.
Na pierwsze trudności napotkaliśmy na Wzgórzach Trzebnickich. Wjeżdżanie w pełni naładowanymi rowerami pod nawet najmniejsze wzniesienia zawsze znacznie spowalnia jazdę i nadwątla siły.
Po wyjechaniu z Trzebnicy poszło już dalej jak z górki (dosłownie i niedosłownie), aż po jakimś czasie zboczyliśmy z drogi asfaltowej, wjeżdżając na leśny trakt. Ziemia była podmokła i koła zapadały się w błoto. Miejscami stały kałuże pełne wody. Oto uroki tak zwanej „Międzynarodowej trasy rowerowej R9”.
Wreszcie cali ubłoceni wyjechaliśmy na „asfaltówkę”, która zaprowadziła nas już do samego Jutrosina. Nocleg znaleźliśmy nad przepięknym zalewem na otwartej przestrzeni.
Rowery spięliśmy 3 solidnymi U-lockami, praktycznie uniemożliwiając kradzież.

Dzień 2: Jutrosin – Jaszkowo (82 km)

No i przeżyliśmy noc! Rano spotkało nas kilka nieprzyjemności. Po pierwsze wszystko wokoło było wilgotne z powodu porannej rosy. Po drugie – wszystko, co szeleści i się porusza widocznie postanowiło sobie zrobić w naszym (moim i Bruna) namiocie nocną imprezę. Nad ranem panoszyło się u nas kilkanaście wielkich pająków i pomniejsze owady. Namiot poddaliśmy procesowi „despideryzacji”, który polegał na wyrzucaniu pająków i kilkakrotnym trzepaniu zarówno zewnętrznej jak i wewnętrznej powłoki.
Wyruszyliśmy późno, bo około 11.30 i kontynuowaliśmy jazdę R9 do Gostynia. Tam napotkaliśmy spore trudności: zgubiliśmy szlak (swoją drogą fatalnie oznaczony) i musieliśmy wjechać na ruchliwą wojewódzką 434 prowadzącą do Śremia. Podzieliliśmy ekipę na dwie dwuosobowe drużyny, aby ułatwić samochodom wyprzedzanie. Wkoło nas szalały tiry. Kiedy wreszcie dotarliśmy do Śremia, robiło się już późno i należało poszukać noclegu. Zboczyliśmy na wojewódzką 310 i w pobliskiej miejscowości zaczęliśmy wypytywać o miejsce dogodne do rozbicia namiotu. Oto fragmenty rozmowy z pewnym gospodarzem domu:

My: Dzień dobry, czy orientuje się pan może, gdzie tutaj w okolicy można by rozbić namiot?
Gospodarz: Tutaj w parku jak się rozbijecie to będziecie mieli pełną kulturę. Sklepik, toaleta, kultura. Tylko niestety dyrektor skończył pracę o 16.00, więc musicie jutro przyjechać to się rozbijecie. Bo sprzątaczki was nie wpuszczą.
My: Ale my szukamy noclegu na dzisiaj.
Gospodarz: Dziś nie da rady, bo dyrektor już skończył pracować. Jutro pracuje chyba od 10.00. Przyjedźcie jutro, to będziecie mieli pełną kulturę. Tu sklepik, tu toaleta, kultura.
Żona gospodarza: A skąd wy w ogóle jesteście?
My: Z Wrocławia.
Gospodarz: Ja p*****le!
Po długich deliberacjach udało się nam uzyskać informację o potencjalnym miejscu noclegowym w pobliskiej Górze. Na odjezdnym nasz rozmówca dodał:
Gospodarz: Jakbyście jutro przyjechali, to byście mieli kulturę. Tu sklepik, tu toaleta, pełna kultura.

W Górze nic nie znaleźliśmy, więc ruszyliśmy dalej do pobliskiego Jaszkowa. Pojechaliśmy za drogowskazem „Noclegi na plebanii” i ni stąd ni zowąd nagle natrafiliśmy na słynne Centrum Hipiki. W gigantycznym ośrodku odbywał się wakacyjny obóz i wszędzie roiło się od małych dziewczynek z kucykami. Jednak nigdzie nie mogliśmy znaleźć opiekuna czy dyrektora. W końcu odnalazłem kierownika - pana Antoniego, który zezwolił nam na rozbicie namiotów na polanie tuż nad Wartą. Widać, był tam szefem wszystkich szefów, ponieważ czuć było respekt w głosie nocnego stróża (który zjawił się wieczorem), gdy oznajmiliśmy triumfalne: „Mamy pozwolenie od pana Antoniego”.

Dzień 3: Jaszkowo – Rościnno (87 km)

Dziś na trasie mieliśmy Poznań.
Rano spakowaliśmy manatki i opuściliśmy gościnną stadninę. Droga do stolicy Wielkopolski nie sprawiła nam zbytnich problemów. Na miejscu zwiedziliśmy pobieżnie Stare Miasto, zwłaszcza Rynek, a także Ostrów Tumski, w tym katedrę i słynną złotą kaplicę z grobami Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Zahaczyliśmy o poznańskie TESCO i ruszyliśmy wojewódzką 196, aby zanocować w miejscowości Skoki nad jeziorem Budziszewskim.
Po drodze spotkała nas niemiła niespodzianka. Gdy nie chcąc kontynuować jazdy ruchliwą drogą wojewódzką zboczyliśmy na równoległe do niej biegnącą małą drogę asfaltową, napotkaliśmy na niewielką rzeczkę. 196-tka wznosiła się wówczas na wiadukcie 20 metrów nad nami. Powrót na nią byłby strasznie uciążliwy i oznaczałby wtaczanie rowerów pod duże wzniesienie i cofnięcie się o kilka kilometrów. Początkowo chcieliśmy odczepić bagaże i przenieść wszystko przez rzeczkę, ale pomysł upadł, gdy Maciek sprawdził jej głębokość. Na szczęście znaleźliśmy schody prowadzące na górę i udało nam się wnieść po nich rowery. Operacja kosztowała nas dużo czasu i wysiłku.
W Skokach spytaliśmy pierwszej lepszej osoby o dobre miejsce do rozbicia namiotów. Prawdopodobnie akurat trafiliśmy na sołtysa, bo gościu był bardzo dobrze ubrany i znał świetnie zakamarki miejscowości. Przesunęliśmy się do Rościnna i zaczęliśmy szukać najlepszej placówki. Jeden z zapytanych przez nas ludzi wyrażał się w dość specyficzny sposób, a mianowicie co drugie słowo wrzucał wymięte „kułła!”. Z jego monologu wyłowiliśmy jednak to, co przydatne i ostatecznie rozbiliśmy się w miejscu, gdzie nocowało też wielu wędkarzy.

Dzień 4: Rościnno - Dźwierszno Wielkie (81 km)

O 10.15 byliśmy już gotowi do drogi. Pagórkowatość terenu gwałtownie wzrosła, dlatego jazda zrobiła się bardzo męcząca. Zgodnie z prawem Murphy’ego wiatr wiał nam oczywiście w twarz.
Jakoś przewlekliśmy się przez Wągrowiec i Gołańcz, a potem powoli dotoczyliśmy się do Wyrzyska. Naszym celem miały być małe jeziorka blisko Łobżenicy i Dźwierszna. Niestety, trasa tam poprowadziła nas przez wiejskie drogi gruntowe. Jechaliśmy przez pola i pastwiska, mijaliśmy pasące się krowy i owce. Było ciężko, ale ostatecznie dotarliśmy do celu. Rozbiliśmy się nad jeziorem Stryjewo na terenie dosyć bagnistym. Zawartość komarów w 1 dm3 powietrza znacząco przekraczała normę.

Dzień 5: Dźwierszno Wielkie – Charzykowy (70 km)

Rano ledwo wyrobiliśmy na mszę o 10.00 w miejscowym kościele (po uprzedniej kąpieli w jeziorze Stryjewie). W dodatku ksiądz zbombardował nas guzik nas obchodzącymi ogłoszeniami duszpasterskimi dotyczącymi wiejskiej parafii. Po mszy zjedliśmy późne śniadanie. Silnie prażące słońce oraz późna godzina odjazdu zapowiadały dzień kryzysowy. Czekała nas uciążliwa droga do Chojnic. Podczas jazdy wielokrotnie zatrzymywaliśmy się, by nabrać sił w cieniu. Pożywne banany dodawały nam energii.
W Pamiętowie zboczyliśmy z 241, skracając drogę do Chojnic. Tam zrobiliśmy tradycyjne zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie. Byliśmy bardzo zmęczeni i szybkie znalezienie noclegu było wskazane.
Na szczęście trafiło się przepiękne jezioro Charzykowskie – pełne wakacjuszy i ośrodków wypoczynkowych. Pomimo ryzyka natrafienia na miejscową straż miejską postanowiliśmy rozbić się „na dziko”. Po orzeźwiającej kąpieli w jeziorze i krótkiej grze w ringo pod osłoną nocy rozstawiliśmy namioty. Tego dnia jechaliśmy choć kawalek przez aż trzy województwa: Wielkopolskie, Kujawsko-Pomorskie i Pomorskie.

Dzień 6: Charzykowy – Jasień (81 km)

Dziś od samego rana czekała nas ciężka jazda pod górę, gdyż Charzykowy są położone dość nisko względem drogi 212 mającej poprowadzić nas do Bytowa. Na trasie znów było pełno pagórków, ale przynajmniej nie dokuczało nam już słońce. Narzuciliśmy sobie bardzo ostre tempo jazdy, rozwijając niekiedy zabójcze 27 km/h. Po każdym 10-kilometrowym odcinku robiliśmy dłuższą przerwę. Co ciekawe, nazwy okolicznych miejscowości miały podwójne nazwy, bo jedną w gwarze kaszubskiej.
Bardzo zmęczeni dojechaliśmy wreszcie do Bytowa. Wahaliśmy się czy kontynuować jazdę wojewódzką 212, przy której mogły wystąpić problemy ze znalezieniem noclegu, czy zahaczyć o jezioro Jasień wydłużając trasę o kilka kilometrów. Problem rozwiązał miejscowy pijaczek-obieżyświat, który bardzo dobrze znał te rejony. Był bardzo sympatyczny i podchodził do nas aż trzy razy, dając cenne wskazówki co do drogi.
W Jasieniu funkcjonowała dobrze rozwinięta baza noclegowa, dzięki czemu okazyjnie znaleźliśmy pole namiotowe kosztujące nas jedynie 10 złotych od osoby. Gospodarz dysponował także dużym wojskowym namiotem, w którym rozbiliśmy się, co uchroniło nas przed deszczem.

Dzień 7: Jasień – Łeba (74 km)

To ostatni dzień naszej wyprawy. W powietrzu czuć już nadmorską bryzę, a Bałtyk znajduje się niecałe 80 kilometrów przed nami.
Nie spieszyliśmy się rano, bo nawet gdybyśmy wyruszyli późno, zdążylibyśmy spokojnie dojechać przed zachodem słońca. Przed śniadaniem miał miejsce zabawny incydent. Krzycha zaatakowały… łabędzie. Zajęły nasz pomost, na którym spożywaliśmy wczoraj posiłek i nie zamierzały odpuścić. Przy użyciu manewrów: obejścia, a zwłaszcza odwrotu udało nam się je w końcu odpędzić.
W miejscowym sklepie zrobiliśmy zakupy przysłuchując się gwarze kaszubskiej kasjerek. Potem skierowaliśmy się na drogę do Lęborka i wróciliśmy na wojewódzką 212, która zaprowadziła nas prosto do miasta. Po drodze było oczywiście mnóstwo wzniesień. Generalnie tendencja trasy była taka: im bliżej celu, tym więcej pagórków, więc pod samą Łebą spodziewaliśmy się Alp.
W Lęborku pojawiły się wreszcie drogowskazy na Łebę. Była zaledwie 32 km przed nami. Pełni animuszu ruszyliśmy, by dopiąć celu. Długo jechaliśmy pofałdowaną ścieżką rowerową pod wiatr, by po minięciu Wicka nareszcie ujrzeć tabliczkę „Łeba”. Od razu wjechaliśmy na zatłoczoną plażę pełną wczasowiczów.

Czas na zasłużony wypoczynek nad Bałtykiem.

W Łebie spędziliśmy kilka dni. Wypoczęliśmy, choć niezbyt poplażowaliśmy, bo wiały bardzo silne wiatry i ciężko było wytrzymać na piasku, skończyły się też upały. Warto jeszcze odnotować, że w czwartek 23.08 Maciek dla rozrywki szarpnął się na Hel i z powrotem, pobijając tym samym swój życiowy rekord przejechanych jednego dnia kilometrów na rowerze (232 km - ale bez sakw). Do domu wróciliśmy pociągiem z Ustki - dostaliśmy się tam plażą, co dla jednych było chyba najpiękniejszymi chwilami wyprawy, a dla innych katorgą ; )